PRZEZ INDIE DO NEPALU I Z POWROTEM

Ten blog powstał, by na zawsze uwiecznić wspomnienia z wyprawy do Indii i Nepalu. Niepostrzeżenie stał się częścią mojego życia. W korowodzie codziennych zdarzeń i spraw do załatwienia znalazłam w końcu miejsce na odnalezienie samej siebie.



18 grudnia 2013

Seyschelles - uśmiech Rasta, gigantyczne żółwie i 25kg pośladki z kokosa

4 stopnie od równika. Katamaran majestatycznie sunie po bezkresnych wodach oceanu indyjskiego. Ci, którzy akurat nie mają wachty leżą leniwie wsłuchani w ciszę, popijając miejscowe mini piwko Eku, przechodzące wieczorem w rum z drzewa Takamaka. Jasne promienie gorącego słońca prześwietlają błękitną wodę. Słychać tylko szum wiatru i skrzypienie masztów. W oddali majaczą granitowe, wulkaniczne wyspy porośnięte pradawnym lasem tropikalnym otoczone wspaniałymi, dziewiczymi plażami pilnie strzeżonymi falą przyboju. Raj? Jeśli tak upiornie gorąco jest w raju to ja się nie wybieram, ale na Seszelach było nieźle...
Archipelag Seszeli jest jednym z najstarszych rejonów świata, a ich geologiczne pochodzenie do dziś nie jest do końca wyjaśnione. Najbardziej przypadła mi do gustu historia łącząca powstanie Seszeli z ogromnym meteorytem, który ok 200 mln lat temu spowodował wyginięcie ponad 90% żyjących gatunków (wielkie wymieranie permskie) i przyczynił się do do pęknięcia subkontynentu indyjskiego. Obecny Madagaskar, Seszele i Indie oderwały się jako osobny blok lądu i wybrały sie w niecodzienną podróż. Nieco później, czyli jakieś 90 mln lat temu od całości odłączył się Madagaskar, a dopiero około 65 mln lat temu od zachodnich wybrzeży Indii oderwały się Seszele. Wówczas to ogromny fragment lądu o powierzchni nieco większej niż obszar współczesnej Polski, jako nowy mikrokontynent rozpoczął przemieszczanie na zachód. Potem większość zatonęła i to co obecnie nazywamy wyspami to jedynie wierzchołki najwyższych gór granitowego bloku o powierzchni ok.40tys km2 powstałego z materiału wyrzuconego z głębi ziemi ok. 750 mln lat temu, przypuszczalnie gdzieś w okolicach bieguna południowego. Zważywszy na obecny klimat historia potrafi być przewrotna... Za to ze względu na długą izolację (ludzka stopa, arabska zresztą, dotarła tam dopiero w Xw. n.e.) wyspiarze mogą pochwalić się kilkoma unikalnymi gatunkami fauny i flory. Cudem ocalałe od całkowitego wyginięcia w żołądkach pierwszych osadników - żółwie olbrzymie - traktowane dawniej jak żywe konserwy. Niesamowite stworzenia, niczym kanciaste pieski, wydaje się, że lubią towarzystwo ludzi, szczególnie kiedy gładzi się ich delikatne, długie na pół metra szyje, czarne papugi, niebieskie gołębie i w końcu godło seszeli - Coco de Mer kokosy w kształce pośladków :).  Całkiem zgrabne te pośladki - z resztą istnieje taka hmmm... legenda, że podczas sztormowych nocy palmy coco de mer- yyy... kopulują :) To ze względu na fakt, że nasiona (czyli pośladki właściwe) są zapylane kwiatami w kształcie... fallusa, które po zakwitnięciu mają zapach uryny, ale to już sobie obejrzycie na zdjęciach - znaczy kształty, a zapach - polecam wyobraźni :))
Seszele do tanich nie należą. nurkowanie jest drogie, a hotele drogie upiornie. Żywność w sklepach tak sobie, ale zdecydowanie brakuje warzyw. Po Mahe można się poruszać autobusami przejazd mniej więcej za jakieś 5 rupii seszelskich. Żeby zwiedzać wyspy trzeba płacić za możliwość zejścia na ląd ok.20-25 euro. Żeby popływać na rafie (a wizura raczej średnia z tendencją do mętnej i meduzowo-kwitnącej) trzeba zapłacić kolejne 15-20 euro, bo niemal wszędzie są parki narodowe. Spanie na dziko raczej odpada, ale poza ofertą Lonley na miejscu można też znaleźć ofertę agroturystyczną. La Digue - nasza ulubiona wyspę - należy zwiedzać na rowerze - wypożyczenie na cały dzień to 150 rupii - niewygórowana cena, za wspaniałą przygodę, a wieczorem koniecznie jakaś knajpka i pyszne kreolskie jedzenie. Najpiękniejsza i najbardziej dzika z wysp wewnętrznych jest Silhouette - z jedynym hotelem o cenach tak bajońskich, że już sam pobyt tam może onieśmielać. Najlepszą miejscówką jest jednak własny kawałek łajby i nocleg gdzieś pod niebem oświetlonym Pasem Oriona, przy kolejnej wyspie zamieszkałej jedynie przez dzikie ptactwo. Taki nasz załogowy Alcatraz...

Czas oczekiwania w Addis Abebie przekraczał 15 godzin i chociaż byliśmy w pełni przygotowani do spania na lotnisku to etiopskie linie lotnicze sprawiły nam niespodziankę w postaci voucherów na nocleg oraz posiłki w stolicy Etiopii - ech smak tej wspaniałej kawy...

13 listopada 2013

31 godzin do celu

Jutro o 4 rano rozpocznie się nowa przygoda :). Jeszcze nie spakowani, a mamy przed sobą trzy loty, w tym dwa międzykontynentalne i dokładnie 31 godzin w podróży. Już się nie mogę doczekać. A wrażenia?
Po powrocie ... 



10 sierpnia 2013

POŻARŁAM ŻUBRA W BIAŁOWIEŻY Z DREZYNIARZAMI


Są przygody, których nie da się opisać.  Takie, których smaku nie zapomnia się nigdy i trzeba je przeżyć wszystkimi zmysłami. Pod nocnym niebem, zanurzeni w smutnej historii romanowów piliśmy wino, wsłuchani w ciszę puszczy. Zapatrzeni w nisko wiszące gwiazdy rozmyślaliśmy o wszystkim i o niczym. Takie niebo pamiętam z dzieciństwa - wtedy nie było jeszcze tak rozbuchanej cywilizacji, albo była reglamentacja prądu ;). Jadaliśmy po carsku i mknęliśmy po torach ciągnąc za sobą ręczną drezynę kolegów z Białowieży. Ballada o drezynie zaczęła sie 10 lat temu - pisały o tym gazety! Żeby nią jeździć trzeba mieć fantazję - mówili młodzi - gniewni Klaudek, Grześ i Tomek - to sport dla prawdziwych mężczyzn z dzikiego zachodu! Historia kołem się toczy i tak po 10 latach i my trochę przypadkiem mogliśmy uczestniczyć w rocznicy pierwszego szlifowania szyn i łyknąć zdrowym, pełnym haustem tego 'tajemniczego świata dawno zapomnianej kolejki wąskotorowej'. 

Historia drezyny - czyli jak powstało to cacko i które tory zostały rozdziewiczone po latach.
Zdjecia i filmik autorstwa Drezyniarzy z Krakowa




08 sierpnia 2013

Kajakami po Wkrze

Prawy dopływ Narwi jest tak blisko Warszawy jak to tylko możliwe. Każdy dostępny kawałek plaży zajęty jest przez tabuny ludzi pragnących ochłody w upalne wakacyjne dni. Według wikipedii powierzchnia dorzecza Wkry obejmuje obszar 5322km2, a woda jest tak czysta, że mieszkają w niej bobry i raki ;). Osobiście w zaroślach widzieliśmy szczupaka! Leniwy jednodniowy spływ, na koniec dał nam nieźle w kość. Spływ miał się zakończyć zwiedzaniem twierdzy Modlin, a ledwo dopłynęliśmy do celu przed zmrokiem. Komary pożarły nas żywcem, a potem przyszły złe wiadomości z pracy i trzeba było szybko się ewakuować i ruszać nocą do Szczecina, zostawiając gości we własnym towarzystwie - na co jakoś bardzo nie narzekali ;). Po kolejnych 36 godzinach zobaczyliśmy się z nimi w innym mieście i zupełnie innej rzeczywistości. W każdym razie Wkra jest malownicza i z pewnością jeszcze na nią wrócimy - no może poczekamy do września, żeby nie pływać w takim fokarium - dzięki Wam za nowe, bardzo adekwatne słówko ;).

Pokaż Spływ Wkrą na większej mapie




26 lipca 2013

48 GODZIN - I JUST CAN'T GET ENOUGH

48 godzin pracy umysłowej w Szczecinie w dwie doby i wszystko na nic, czasem tak bywa, ale ja wciąż nie mogę się pogodzić z taką niesprawiedliwością losu. W końcu jeśli daje się z siebie na prawdę wszystko to sukces powinien być gwarantowany. A tu taki zawód ;( Teraz zaczniemy wszystko od nowa, tyle że ja wcale nie mam na to ochoty. I właśnie tak to jest, że zawsze najbardziej chce się tego czego akurat nie ma...
Udało nam się dostać bilety na koncert Depeche Mode na stadionie narodowym (nie mogę powstrzymać się od żarciku, że na szczęście dach był zamknięty, ale każdy fan na pewno miał ze sobą strój kąpielowy). Opinie są skrajne - dla mnie to zawsze niesamowite przeżycie. Kiedy zostałam fanką DM w późnej komunie, będąc nastolatką nawet mi do głowy nie przyszło, że kiedyś ich zobaczę na scenie u nas w Polsce na dupnym stadionie narodowym w centrum Warszawy, gdzie nagłośnienie jest fatalne, ale za to na płycie boiska pięknie słychać okrzyki z trybun... Starzy już są Depeche, ale niezależnie od tego jak szybko zmienia się moda, wciąż dają czadu - chyba nie tylko ze względu na piękne wspomnienia, ale również na współczesną twórczość. Delta Machine jest zadziwiająco fajna i taka dość liryczna, szczególnie Heaven. Chociaż moje serce od dawna zajęte jest przez Linking Park to fanem DM będę już pewnie całe życie. Na koncercie było ok. 40 tysięcy ludzi w przeróżnym wieku, ale wielu z nich przyszło z całymi rodzinami. I to daje do myślenia. Zdziwionymi oczyma zaczynam patrzeć na siebie przez pryzmat mijających lat. Na większości koncertów tego tak nie widzę, a tu nagle uświadamiam sobie, że starzeję się razem z Depechami - welcome to my world :)

01 lipca 2013

Żelazny Avatar i nurkowanie w sierakowskich jeziorach

Dawno, dawno temu (będzie już pewnie z miesiąc) za wieloma kilometrami asfaltówki, a nawet autostrady, odbył się w Sierakowie Triathlon. Oczywiście my nie startowaliśmy w zawodach, ale w ramach strefy kibica zrobiliśmy dwa fajne nurki w jeziorze Jaroszewskim i Chrzypskim (polecam tylko to drugie, bo w pierwszym nie ma nic oprócz piachu;)) W zawodach brało udział 800 zawodników. Nasz Żelazny Avatar Grześ zajął 326 miejsce w generalce, 150 w swojej kategorii wiekowej - wyprzedził 27 zawodników + 8 tych, którzy nie dotarli do mety. Pływał 55 minut i 10 sekund, przesiadał się na rower przez 10 minut i 2 sekundy, rowerem jechał 3 godziny 15 minut i 48 sekund, zsiadał z roweru w 3 minuty i 10 sekund, biegł 2 godziny 28 minut i 55 sekund -z czego co najmniej 30 sekund wiązał sznurówkę ;) - co dało łączny czas 6 godzin 53 minuty i 35 sekund!!! czyli 1 godzinę, 6 minut i 25 sekund przed czasem. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla ludzi, którzy mogą wykonać taki wysiłek. My byliśmy zmęczeni samym kibicowaniem, nie sądzę żebym mogła przebiec 20km, nie mówiąc już o tym, że wcześniej przejechałabym 90km i przepłyneła 2km ;))

Brawo Grześ!

29 czerwca 2013

CyberDog - koneserzy sztuki - 3D paintings in London

Odsapnąć w Londynie z wizytą u rodziny teraz jest łatwiej, szybciej i taniej niż pojechać do rodzinnego Szczecina. Korzystamy więc z okazji i za każdym razem w ramach zwiedzania jedziemy do Camden Town - niekoniecznie na zakupy, ale zdecydowanie na podglądanie nowości. Naszym ulubionym miejscem jest Cyberdog - miejsce, które pobożni wrocławianie nazwali piekłem na ziemi ;). To marka, która nie uznaje kompromisów i nie podąża za trendami, dostarcza niesamowitych wrażeń kosmicznymi produktami. Bazowy sklep w Camden reklamują hasłem - The future is here... enjoy! 
 w Cyberdogu kupiliśmy koszulki 3D i przypadkiem odkryliśmy, że obrazy też można oglądać w 3D
 Ja znalazłam wspaniałe buty - na które mnie nie stać, ale może kiedyś w dalekiej przyszłości....
Kolorowe obrazy w okularach 3D wyglądają niesamowicie...

07 maja 2013

W POSZUKIWANIU ŁOSIA

No tak to jest w dobie facebooka, każdy wie gdzie kto jest, a blog schodzi na dalszy plan...
Ta dziwna dwuetapowa majówka sprawiła, że przed domem wygląda już nie jak na placu budowy, a do garażu da się nie tylko wejść bez potknięcia, ale nawet coś znaleźć! W sobotę pogoda się poprawiła i wybraliśmy się na wycieczkę rowerową do puszczy, która ma swoje mroczne tajemnice... W blasku słońca przy tak nagłym, wiosennym wybuchu zieleni bagna otaczające szlak wyglądają malowniczo, ale nikt by nie chciał znaleźć się tam ciemną nocą... Czarna, mulista i tajemnicza woda kryje w sobie jadowitego ssaka! Jest to rzęsorek rzeczek, który paraliżuje zdobycz toksyczną śliną. (trochę to przypomina dowcip o teściowej ;)) Przy mogilnym mostku kupka gałęzi zaznacza miejsce popełnionego tu przed wiekami morderstwa! Pewien wędrowiec zatrzymał się w miejscowej oberży na nocleg. Skoro świt zebrał się w dalszą drogę. Ukryty przy mogilnym mostku czekał na córkę gospodarza, która w niedzielny poranek wybrała się do kościoła w Łomnej. Napadł na dziewczynę, obrabował i zabił, ciało pospiesznie zakrywając gałęziami. Do dziś w tym miejscu okoliczni mieszkańcy i turyści kładą gałązki na znak pamięci. Ale jak to w życiu trzeba ruszać dalej...


























Zadowoleni z wycieczki ruszyliśmy do sąsiedniej wsi na ognisko. Za namową gospodyni wracaliśmy 'na skróty' przez las, żeby w nocy poszukać łosi...  Skończyło się jak to zwykle bywa - sami zostaliśmy upolowani jak łosie pękniętą miską olejową... 

17 kwietnia 2013

PAN KASZALOT I SMRODY Z WNĘTRZA ZIEMI NA WYSPIE W KSZTAŁCIE MOTYLA

Zdjęcia będą później... może nawet filmik jakiś?
 PODGLĄDANIE WALENIA 
Czterometrowe noworodki i nury na 1,5 kilometra ze średnią prędkością zanurzenia 170m na minutę? To robi wrażenie. Pan Kaszalot wygląda jak gigantyczna torpeda z przylepionym uśmieszkiem. Wielkie sympatyczne oko i stosunkowo mała uzębiona buzia, która może pożreć nawet 3m rekina, a człowieka połknąć w całości... Olbrzymie cielsko co kila minut wydaje z siebie głośne PUFFF wypuszczając z płuc strumień rozgrzanego powietrza na wysokość 1 m. Chociaż jest towarzyski to nie bardzo odpowiada mu towarzystwo ludzi. Żeby zanurzyć taką masę musi zrobić klasyczny 'scyzoryk' i to właśnie wtedy można zrobić wspaniałe foty płetwy wystającej z wody. Taka płetwa może mieć nawet 6m długości, więc jest co fotografować i chociaż wydaje się marzeniem każdego fotografa to teraz już wiem, że znacznie fajniej byłoby zrobić torpedę wyskakującą z wody! To musi być dopiero widok – samce mogą ważyć nawet 75 ton! Kaszaloty nigdy nie opuszczają rannego członka rodziny, dlatego tak łatwo na nie polować – wystarczy zranić jednego, by zabić całe stado. Polowania na kaszaloty zakazano w 1982r., ale one ciągle jeszcze to pamiętają i kiedy statek podpływa za blisko od razu dają nura przy akompaniamencie seryjnego trzasku migawek.
TREKKING NA WULKAN I DO WODOSPADU

Zimny wiatr przygniata do ziemi nieustannie piorąc deszczem. Zmęczone nogi ślizgają się w gliniastym błocie, a odór siarkowodoru staje się nie do zniesienia. W końcu wychodzimy na szczyt. Mgła taka, że kierujemy się ścieżką w kierunku największego smrodu, a szczypiące oczy sugerują, że zbliżamy się już do celu. Ziemia pod nogami jest tak ciepła, że niemal czuć tętniącą tam lawę. A może to tylko wyobrażenie? Ściany krateru pokryte są pyłem, a z trzewi ziemi wydobywa się niemożliwy smród trujących gazów. Bucha prosto w twarz i powala nas na kolana – potęgą i majestatem, magią tego miejsca, tym, że jesteśmy tu sami, możliwością zajrzenia do wnętrza ziemi, okropną pogodą i ostatecznie zapachem. Ostatnią aktywność La Soufrière wykazał nie tak dawno, bo w 1977 roku. Dlatego trudno się było oprzeć wylezieniu na szczyt tego niewysokiego (1467m n.p.m.), ale wciąż aktywnego wulkanu. Zresztą jest to najwyższy szczyt Małych Antyli. Przy normalnych warunkach pogodowych byłby to 2 godzinny spacer na szczyt, ale pewnie w miażdżącym upale – więc, nie wiem co lepsze.

Nie trzeba się sugerować znakami i można nie tylko obejść wulkan dookoła, ale prosto ze szczytu udać się oznakowanym szlakiem do Les Chutes du Carbet. Najwyższy z trzech wodospadów ma 115 metrów wysokości i jest najwyższym wodospadem na Karaibach. Drugi z nich niewiele niższy jest podobno najładniejszy, ale to już kwestia gustu. Jeśli chce się zrobić wulkan i te dwa wodospady podczas jednej wycieczki to na najniżej położony wodospad nie starczy czasu, ale za to uniknie się opłaty za oglądanie tego pośredniego wodospadu ;) Cała wycieczka zajmie ok.7 - 8 godzin. Jeśli zaś nie chce nam się wspinać, możemy podjechać na parking, uiścić chyba stosunkowo niewielką opłatę i wygodną ścieżką przejść się na 20 minutowy spacer do średniego wodospadu. 

WYSPA W KSZTAŁCIE MOTYLA 

Gwadelupa powstała z wielu wulkanów, które wybuchały w różnym czasie. Stąd podział wyspy na dwie części Basse Terre, części górzystej pokrytej lasem tropikalnym, oraz Grande Terre, części płaskiej i kamienistej. Wyspę odkrył Krzysztof Kolumb. Gospodarka kraju oparta jest głównie na turystyce. Gwadelupa może zaskoczyć. Nie sądziłam, że w dobie rozwijającego się biznesu można sobie pozwolić na niechętne lub nawet często siłą wymuszone obsługiwanie nie francuskojęzycznego klienta. A jednak! Mieliśmy problemy w restauracji, gdzie Pani w ogóle nie chciała się porozumiewać nawet na migi i początkowo w klubie nurkowym, gdzie mieli problem z zapisywaniem nas na kolejne nurkowania. Nie wynika to bynajmniej z nieznajomości języka, bo my nie mamy oporów, a nawet mamy już dość duże doświadczenie w porozumiewaniu się wszelkimi niewerbalnymi nawet sposobami. Skąd ta niechęć nie wiadomo, bo przy bliższym poznaniu ludzie są bardzo sympatyczni. Samochód najlepiej wynająć w INTERRENT – za niecałe 10 euro dziennie – to taniej niż skuter na Bonaire. Skuterów nie ma w ofercie, bo pogoda jest zmienna i często pada. Apartamenty są ładne, ale drogie. Najlepszym rozwiązaniem jest wynajęcie domu lub studia – pokój z aneksem kuchennym i lodówką. Jedzenie w knajpie jest drogie, więc lepiej gotować. Owoce i warzywa najlepiej kupować prosto z samochodu lub z miejscowych straganów. Ryby sprzedają rano na każdym nabrzeżu. Warto raz wybrać się na obiad i zjeść jakiś kreolski przysmak - krewetki czy lobstera lub choćby rybkę z grilla. Zestaw tzw. formule kosztuje przeważnie ok.12-14 euro. Przy kilku centrach nurkowych na plaży Malendure, najlepiej wybrać CIP – są polecani i najtańsi, ale trzeba wcześniej ustalić dokładne ceny usług dodatkowych – np. do nocnego doliczają 8 euro, nawet jeśli ma się własną latarkę. Do głębokiego wraku też doliczyli 8 euro, ale nie potrafili wytłumaczyć dlaczego ;) niby niedużo, ale jednak... za to cena za nurka w pakiecie jest tańsza o połowę! Sprzętu nie opłaca się zabierać, bo doliczają tylko 15 euro do pakietu. Płetwy mają do bani i pianki tylko krótkie. 

NURKOWANIE W REZERWACIE COUSTEAU 
Wypływamy zza cypla Basse Terre na niespokojne wody Atlantyku. Wściekłe 3-4 metrowe fale zalewają pokład i po raz pierwszy ktoś tłumaczy nam briefing na angielski. Mamy zachować wszelkie względy bezpieczeństwa, nurkowanie jest głębokie, są silne pływy – w końcu nurkujemy na środku oceanu! Przy ubieraniu sprzętu profilaktycznie trzymam język za zębami – butla jest tak ciężka, że na Guadeloupie po raz pierwszy w historii nie używamy balastu, a i tak teraz podrzuca mnie do góry z całym tym bagażem na plecach. W końcu jest sygnał i odchylam się w tył. To moja ulubiona część przygody. Wpadam prosto w bąbelki szampana i znów jestem w świecie ciszy. Nie ma fal, nie ma pływów, ale widoczność jest kiepska. Tutaj na Sec Pate trzeba się dobrze pilnować. Początek gór rafowych znajduje się dopiero na 17m i schodzi aż do 300m ;). Rafa jest fantastyczna, mieszka tu kilka ogromnych żółwi i pływa się w labiryncie 5-6 wież – coraz głębiej i głębiej– trzeba, więc zwrócić szczególną uwagę na głębokości, bo można się łatwo zapomnieć. Najwspanialszym wynalazkiem, który umożliwił człowiekowi swobodne poruszanie się pod wodą było skonstruowanie automatu oddechowego w 1942r. Jacques Yves Cousteau, który wydatnie przyczynił się do wyglądu współczesnego nurka, osławił także wyspę Pigeon na Gwadelupie. Przygoda Kapitana Cousteau zaczęła się na Malcie. Stary trałowiec Calypso przebudowany na prom do badań oceanograficznych, stał się symbolem przygody wypraw w nieznane. Przez 40 lat opłynął całą Ziemię rejestrując na setkach tysięcy metrów taśmy filmowej pełną życia głębię oceanów. Podmorskie Gwadelupskie głębiny ze "Świata ciszy" (Le Monde du Silence), filmu nagrodzonego Złotą Palmą na festiwalu w Cannes w roku 1956r. do dziś uchodzą za najpiękniejsze na świecie, a przynajmniej na Gwadelupie. Koniecznie musimy ten film obejrzeć! Woda, o stałej temperaturze 28 stopni (niezależnie od głębokości), podgrzewana jest wieloma podwodnymi źródłami. Na dnie wokół wyspy tworzą się miejsca, w których gołym okiem (umieszczonym w masce oczywiście) widać proces podgrzewania. Udało nam się zanurkować wokół wyspy, aż 15 razy, najbardziej jednak polecam wyprawę na Pointe Lezarde oraz na wrak Augustin Frenell. No i nurkowanie nocne – koniecznie. Jeśli ktoś oglądał 'życie Pi' to na pewno pamięta świecący plankton. To jest dopiero niesamowite! Pod wodą jesteśmy jak w stanie nieważkości, a kiedy wyłączy się latarkę dopiero można poznać znaczenie synonimu egipskich ciemności. Plankton świeci pod wpływem poruszania wody, więc wyobraźcie sobie siebie pod wodą w egipskich ciemnościach wykonujących piruety, wśród setek migoczących światełek. A im intensywniejsze te piruety tym więcej wirujących rozgwieżdżonych punkcików. Magiczne przeżycie kiedy tak kopie się konwulsyjnie na wszystkie strony, a jeszcze lepiej patrzeć jak ktoś to robi udając humbaka w epilepsji – i spoko – przecież nurka nie widać, bo widać tylko światełka... 

p.s. Najlepsze nocne nurki są na wraku Franjack i z plaży Malendure. 
p.s.2 nie należy świecić zbyt długo na kalmara, bo zaatakuje. Ja miałam szczęście, bo zacisnął mi się na ramieniu ubranym w pełną piankę (a jakby tak na twarzy! O zgrozo!), uczucie okropne, ale za to wiem, że można bardzo głośno wrzeszczeć pod wodą i to też słychać ;0

07 kwietnia 2013

4 NOCE W PARYŻU

Przy małym stoliku na mini talerzyku na niewielkim placyku leży śliczne ciasteczko. Wciśnięci w kącik w promieniach słońca wsłuchani w tysiąc języków. Tu szum ulicy, tam ktoś coś krzyczy, a wokół miliony ludzi. Pan Kelner coś bredzi, zmęczony jest chyba, bo poison to otrute, a mówi że ryba? Uśmiecham się błogo, bo choć patrzy srogo, to mnie to nie wadzi, że ze mną po francusku sobie nie poradzi. I choć ta śliczna mowa jest bogata w wyszukane i pięknie brzmiące słowa to Paryżanie działając przez wymuszanie powodują (w moim przypadku) szybkie uciekanie! I pstryczka im dam za to złe traktowanie: bo mają brudno i drogo i nadąsanie! To ja już wolę Rzym lub Oslo, bo Włosi i Norwedzy są jak bracia z siostrą ;).

17 marca 2013

CORTINA D'AMPEZZO


Ze słońca w śnieg – czyli tak jak lubimy najbardziej. Wyskakujemy z samolotu, pakujemy się do samochodu i prosto z Amsterdamu zasuwamy do Cortiny. Dobrze, że tam już czekają na nas dobrzy ludzie z późną kolacją. Bez pomocy nie mielibyśmy ani nart, ani kasków - dzięki Aga ;). Tym razem koniec sezonu jakoś tak wcześnie i mamy cudowne, niedrogie apartamenty z wielkimi kuchniami i jadalniami. Pierwszego dnia jesteśmy tak wyczerpani podróżą, że nie możemy się dobudzić, a kiedy w końcu wyruszamy okazuje się, że większość tras zamknięta z powodu ogromnych opadów śniegu. Znów mamy kopny na stoku, ale mgła taka, że nawet trasy nie widać ;) Po trzech godzinach nogi odpadają i zmarznięci i przemoczeni uciekamy do domu. Przydałby się jednak czas na zmianę baterii, w ciągu pięciu dni przejeżdżamy zaledwie 100km – średnio, średnio, a właściwie grubo poniżej średniej ;) ale co tam! Liczy się towarzystwo i pogoda – ducha też. 
niezwykłe spotkanie nurków na stoku ;)
 Ostatnio doczytałam się, że w 1645r (jeśli wierzyć źródłom) Austriacy i Włosi wybudowali w Dolomitach przenośne koleje linowe i transportowali nimi broń, amunicję oraz rannych (prowiant pewnie też, ale źródła nie podają, a ja uważam, że prowiant bardzo ważny). Ślady tych działań podobno są do dzisiaj widoczne w okolicach Cortiny d`Ampezzo na dawnej granicy włosko-austriackiej. Obecnie, w nawiązaniu do tamtych wydarzeń, w Dolomitach wytyczono szlak pod dźwięczną nazwą Giro sciistico Della „Grande Guerra 1914– 18” lub krótką Gebirgsgjäger-Skitour – żadnej nie widziałam.
A tak w ogóle to według najnowszych badań ojczyzną nart jest Azja Środkowa, a konkretnie okolice Bajkału i gór Ałtaj. Najstarsze ślady używania nart pochodzą sprzed 5 tys. lat p. n. e. Służyły one myśliwym do szybszego poruszania się po śniegu. Świadczą o tym rysunki na skałach.
Za to na Kasprowym Wierchu pasażerowie pojawili w niedzielę 15 marca 1936r. Budowa kolei trwała 227 dni, co stanowiło ówczesny rekord świata. Obydwa odcinki kolei miały łącznie 4290 m długości, a mieszczące po 33 pasażerów wagony mogły przewozić w każdym kierunku do 180 osób na godzinę. Liczba chętnych do korzystania z tego udogodnienia przekroczyła najśmielsze oczekiwania , mimo tego, że cena biletu wynosiła niemało, bo aż 8 złotych. Kolej na Kasprowy Wierch okazała się najbardziej rentowną w Europie.

14 marca 2013

W KRAINIE ZIELONEJ IGUANY

Trzynaście małych ptaszków uważnie obserwuje każdy mój ruch. Najwyraźniej są uzależnione od turystów. Kiedy spokojnie zjadam bułkę nie wykonując żadnych fałszywych ruchów, ptaszki powoli wracają do swoich stałych zajęć. Dziobią między kamieniami, grzebią w piórkach, ale wciąż z nadzieją na nadlatujące okruchy, popatrują w moim kierunku spod swoich przymrużonych pierzastych powiek. 
Po siedmiu dniach ślizgowych na desce (a wieje tu jak diabli) poczyniliśmy ogromne postępy okupione dziurami w dłoniach, startym kolanem i kilkoma siniakami. Plaża Sorobon, Lac Bay to najlepszy na świecie spot windsurfingowy do nauki – niewiele gorszy od Helu, poza tym, że woda jest ciepła i czysta, a wiatr równy i mocny. Spaliliśmy wszystkie wystające członki i mięśnie – jedne słońcem, a drugie pływaniem. Nurkowanie teraz jest jak wybawienie, ale za to niemożliwie marzniemy. Po drugim nurkowaniu ściągam piankę tylko do połowy i zaszywam się w miejscu możliwie osłoniętym od wiatru. Ogrzewając się w promieniach palącego słońca wsłuchuję się w kamyki przesuwane dźwięcznie odpływającą falą. Od kilku dni zastanawiam się jak nazwać dźwięk wydawany przez rozsypane koraliki? Tak właśnie brzmią te kamyki obrabiane na całej długości bonairskiego wybrzeża. Mam sporo czasu na myślenie, bo nie mając pojęcia, że na Bonaire nurkuje się z brzegu - wynajęliśmy skuter. Teraz jesteśmy sławni, wśród całej rzeszy nurków z pick-upami, bo na tym małym, zwrotnym skuterku mieścimy się my, butle i cały sprzęt nurkowy. Niestety tylko dwie butle, dlatego czas na dekompresję ja poświęcam na zbadanie możliwości wejścia do wody w kolejnym miejscu nurkowym (czyli śpię, myślę, jem, nawiązuję nowe znajomości albo czytam), a Bartek jeździ do bazy po powietrze. Od sześciu dni przeczesujemy miejscowe rafy na głębokości od 12 do 15m w poszukiwaniu legendarnego, czarnego konika morskiego, który ma tu niby występować. Widzieliśmy już wszystkie endemiczne żyjątka i roślinki, a konika ani widu, ani słychu. Aż tu nagle podczas przedostatniego nurkowania Bartek zaczyna wywijać podwodne hołubce (no bo jak pokazać konika pod wodą? Trzeba naśladować jazdę konną – pomysłowe, ale partner może sądzić, że to atak padaczki :)) Konik jest nieśmiały i nie taki malutki jak można by się spodziewać. Boi się nas tak, że chociaż chciałoby się go uściskać to jednak zaczynamy trzymać się na odległość. Pływa śmiesznie podwijając ogonek pod siebie i ruszając maleńką płetewką na grzbiecie. Ostatniego nurka już nie robimy – fakt, że nam się nie chce, ale ostatecznie zobaczenie konika morskiego na sam koniec to rewelacyjna wymówka!

28 lutego 2013

AMSTERDAM

Czasem wystarczy jedno popołudnie, żeby wiedzieć, że jeszcze się tu wróci...

25 lutego 2013

WEEKEND W KAMPINOSIE

raz-dwa, raz-dwa - noga za nogą posuwamy się po śniegu z dużą, wydawałoby się prędkością (będzie wg.endomondo całe 8km/h po lesie, bez przygotowanej ścieżki). Na początku trudno jest złapać rytm, nogi rozjeżdżają się na boki, a długie, lekkie narty uciekają lub krzyżują się, co prowadzi nieuchronnie do upadku. Wciąż możemy zapiąć się pod domem i pojechać drogą do puszczy, ale odwilż nadchodzi wielkimi krokami. 

Pięknie jest w Kampinosie - pusto i cicho. Majestatyczne drzewa stoją dumnie przy szlaku, po bokach zamarznięte bagniska - ma się wrażenie, że tak jest tu od wieków. Puszcza prastara, a w niej kryją się skrzaty i może nawet złośliwe chochliki?
No na zdjęciu akurat grobla z młodą obsadą ;)
 z powrotem do domu przez pola ...

13 lutego 2013

MALEDIWY - RESTRYKCYJNE PAWIE OCZKA

Tysiące kryli wirujących w szalonym tańcu wokół światła mojej podwodnej latarki. Takie sceny zapadają na zawsze w pamięć. Kryle wabione ostrym światłem podpływają jak najbliżej, tłoczą się w tym niewielkim polu odbijając od wszystkiego co stanowi przeszkodę, od latarki, mojej twarzy i rąk. Z ogromnym zdziwieniem przyglądam się różnorodności tych maleńkich istotek. Jest wczesny wieczór. Pewnie do jutra połowa z nich zostanie pożarta... Nie tylko życie podwodne jest tu zadziwiające. Legenda głosi, że pewnej nocy do wód Oceanu Indyjskiego spadł deszcz gwiazd. O świcie część z nich wypłynęła na powierzchnię, tworząc archipelag Malediwów. Prawda jest trochę mniej romantyczna - atole są stworzone z milionów obumarłych polipów, których wapienne szkielety tworzą zwartą strukturę, a w wyniku erozji powstaje śliczny, bialutki piasek, na którym może już rozwijać się wspaniała, tropikalna roślinność znana ze zdjęć na naszym pulpicie ;).
Archipelag Malediwów zasiedlili w V wieku n.e. osadnicy buddyjscy. Współcześni mieszkańcy Malediwów posługują się jezykiem Dhivehi. Pismo, jakiego używają, nazywa się thaana, powstało w XVI wieku i odczytuje się je od strony prawej do lewej. W alfabecie są 24 litery. Republika Malediwów składa się z 26 atoli i 1200 wysp. Tylko 200 z nich jest zamieszkanych, a jedyne 90 ma pozwolenie na przyjmowanie turystów. Rząd Republiki Malediwów skutecznie izoluje turystów od lokalnej społeczności, przewożąc ich na wybrane wyspy, które wcześniej otrzymały pozwolenie na prowadzenie działalności. Nie ma możliwości samodzielnego poruszania się po kraju, a na innych wyspach, niż resortowe można przebywać tylko do godziny 18 - przynajmniej oficjalnie, nie próbowaliśmy tego sprawdzać. Na niespełna 300 km2 lądu mieszka 300 tysięcy ludzi. Oficjalnie wszyscy z nich to muzułmanie. Jako jedyny kraj na całym świecie, Malediwy żądają oficjalnie od wszystkich swoich obywateli wyznawanie islamu, w przeciwnym razie traci się obywatelstwo. Od ponad 10 lat Malediwy to jedno z pierwszych miejsc na Światowym Indeksie Prześladowań Open Doors (w 2011 było to 6 miejsce). Poza tym nie wolno do kraju wwozić alkoholu, wołowiny, a także symboli religijnych - w tym biblii, która jest surowo zakazana. Turyści złapani na próbach przemytu muszą jedynie zostawić zakazane towary w depozycie i odebrać je przy wyjeździe.  
Malediwy to raj turystyczny, ale mieszkańcom wcale nie jest tu tak wesoło. Kiedy w lutym 2012r. dokonano zamachu stanu, nowy rząd wprowadził zakaz prowadzenia salonów spa i masażu, które miały być według rządu przykrywką dla nierządu. Szybko jednak wycofano się z tej decyzji bowiem... spadły przychody z głównego źródła utrzymania. Gospodarka Malediwów oparta jest na turystyce (w 2011r. dochody z turystyki stanowiły aż 30% wartość PKB), i rybołówstwie (głównie tuńczyk). Uprawia się tu palmy kokosowe, drzewa chlebowe i banany, ale właściwie na własny użytek. Przemysł jest bardzo słabo rozwinięty. Kolejnym problemem są śmieci. W zasadzie nie ma ich gdzie składować. Stworzono nawet rajską wyspę śmieciową, ale ta szybko została zapełniona. Śmieci przewozi się na Sri Lankę.
 
MALEDIWSCY UCHODŹCY KLIMATYCZNI 
Malediwy leżą zaledwie dwa metry ponad powierzchnią poziomu morza. Przeciętna wysokość nad poziom morza liczona jest tu dosłownie w centymetrach. Republika w przeciągu 100 najbliższych lat może podzielić losy Atlantydy i na zawsze zniknąć z powierzchni ziemi. Wszystko to za sprawą globalnego ocieplenia. W 2009r. prezydent Mohamed Nasheed wraz z 12 ministrami podpisali dokument wzywający do zmniejszenia na całym świecie emisji związków węgla do atmosfery. Nie byłoby by w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że zrobili to na głębokości 6 metrów pod wodą. Towarzyszyły im ekipy telewizyjne z całego świata, ponieważ ten happening zorganizowano na miesiąc przed wielkim, światowym szczytem klimatycznym w Kopenhadze.

Male jest chronione przez mur-zaporę zbudowaną przez Japończyków, ale takich murów nie da się zbudować wokół wszystkich wysp i atoli. Dlatego, co jest absolutnie wyjątkowe - rząd szuka nowego terytorium dla swoich obywateli. Toczą się rozmowy ze Sri Lanką i Australią o przeniesieniu całej Republiki w inne miejsce ;).
Powiedzenie: 'byłem na Malediwach' przestanie więc być takie oczywiste...

22 stycznia 2013

DOLOMITY - RAFA KORALOWA Z LISTY UNESCO

250 milionów lat temu w wyniku gwałtownego ocieplenia klimatu nastąpił regres pramorza i rozpoczęło się masowe wymieranie gatunków. W ciągu kilku milionów lat permu wymarło prawie 90% gatunków organizmów morskich, ponad 60% rodzin gadów i płazów i 30% owadów. Wymarły w tym czasie również drzewiaste widłaki, skrzypy i paprocie. W rejonie dzisiejszego Trentino, gdzie miliony maleńkich ludzików z przyczepionymi do nóg deskami szusuje po rewelacyjnie przygotowanych stokach, wyłoniły się z morza Dolomity - wielka rafa koralowa. Spektakularny masyw kształtowany przed wodę, wiatr, lód i słońce, stalowoszary o poranku i czerwono-pomarańczowy o zachodzie tak zachwycił współczesnych, że wpisali go na listę światowego dziedzictwa UNESCO. A wyciągi zrobił im Jean Pomagalski francuski inżynier i mechanik polskiego pochodzenia, który w 1934r. zbudował, opatentował i zaprezentował pierwszy działający wyciąg talerzykowy - tzw. Poma-Lift. W 1946r. Pomagalski ulepszył sposób mocowania talerzyków, który z drobnymi modyfikacjami stosowany jest do dziś. Jego firma Pomagalski S.A. będąca światowym liderem w dziedzinie narciarskich urządzeń holujących na początku XXI wieku rozpoczęła współpracę z włoskim Leitnerem, który obsługuje większość dolomickich stoków. My w tym roku przejechaliśmy 247km z 1200km dostępnych tras ;)
kwintesencja narciarstwa...

07 stycznia 2013

DZIWNE DOBREGO POCZĄTKI

Spełnią się wszystkie nasze pragnienia, zrealizują marzenia, a pasmo sukcesów będzie szerokie i gładkie. Żadnych rys na szkle. Ja zawsze wierzyłam w 13. Przedwczoraj, o 8:30 rano zadzwonił do mnie Pan Lisiecki z firmy pogrzebowej z informacją, że trumna będzie gotowa na poniedziałek. Przeraził mnie tym na śmierć. Przez chwilę myślałam, że mnie wkręca. Nie wkręcał - zwyczajna pomyłka. Wczoraj pojechaliśmy do Castoramy, ale była zamknięta z okazji święta. Poszliśmy więc do kina na Supermarket. Film dobry, trzymający w napięciu, Polski. Trzyma mnie do dziś. Chyba jednak nie chciałam go oglądać. I tak sobie po cichu myślę, że już lepiej trumnę dostać w prezencie niż zgubić męża w supermarkecie...