PRZEZ INDIE DO NEPALU I Z POWROTEM

Ten blog powstał, by na zawsze uwiecznić wspomnienia z wyprawy do Indii i Nepalu. Niepostrzeżenie stał się częścią mojego życia. W korowodzie codziennych zdarzeń i spraw do załatwienia znalazłam w końcu miejsce na odnalezienie samej siebie.



23 grudnia 2009

Kumbla

Wlasnie odebralismy maile swiateczne i tak nam sie zal zrobilo. Tutaj nie ma nastroju swiat. Jest goraco jak w piekle. Dostalismy zaproszenie na wigilie do Sanodza i jego rodziny - gdzies w gorach. Zobaczymy jak hinduscy chrzescijanie obchodza swieta i z tego bardzo sie cieszymy, ale nastroju rodzinnych swiat polskich raczej nie uda sie tutaj odtworzyc. zobaczymy.

W Kumbli jestesmy od trzech dni. W miasteczku znaja nas chyba wszyscy mieszkancy i wszyscy oni juz dokladnie wiedza gdzie jest Polska ;). Swoja droga w chrzescijanskiej Kerali trafic na muzeumanska wioske to jest naprawde wyczyn. Okazuje sie, ze tu nigdy nie zawital zaden turysta - byl jeden Francuz, dwa lata temu, ale tylko przyjechal zobaczyl plaze i pojechal, a my mieszkamy?! Jestem pierwsza biala kobieta jaka tu widzieli. Z reszta zobaczyli bardzo duzo tej mnie, bo oni tu nie zazywaja kapieli w oceanie - bo woda jest slona i podobno to jest niebezpieczne ze wzgledu na rekiny i prady wodne. W kazdym razie cala wioska przyszla zobaczyc moj stroj kapielowy i tych trzech bialych - chyba nie ludzi, ktorzy nie wiadomo co robia na plazy. Poczatkowo chcielismy spac rozwieszeni na hamakach, ale to bylo kompletnie nie do przejscia, nawet whotelu sie dziwili ze chcemy zostac kilka dni. Teraz jest nam bardzo milo - kazdy nas zaprasza do siebie na poczestunek i chce zamienic chociaz kilka zdan, nawet jak nie zna angielskiego ;). Dzieciaki nie odstepuja nas na krok, z niesmialoscia biora polskie cukierki (kukulki) i zadaja setki pytan.
ZOBACZ WSZYSTKIE ZDJĘCIA Z Kumbla

Dzisiaj np. uczyly nas jezyka, a Bartka od wczoraj szkola w krykieta, ale niestety pierwszego dnia zlamal im pilke ;) i musielismy kupic nowa. Chyba nie bardzo wierzyli, ze przyjdziemy z nowa pilka i kiedy sie dzis pojawilismy wybuchla radosc i umowili sie z nami na popoludnie. Chwili spokoju nie ma i ciezko sie bedzie pozegnac. W sumie ci ludzie juz sie do nas przekonali i teraz moglibysmy tu wszystko - proponuja roznosci zeby nam dogodzic - moze na ryby poplyniemy, a moze zjemy rybke, a moze cos zwiedzimy itd. itp. - Kumbla jest rewelacyjna i moze uda nam sie wygrac w loterii - bo wczoraj dali nam kupon w sklepie i mowia ze jak wygramy to zadzwonia. Indie sa cudowne.

Tymczasem zyczymy wszystkim wesolych, rodzinnych i bialych swiat no i mnostwa prezentow ;).

pozdrawiamy

19 grudnia 2009

Mangalore

Robi sie naprawde ciekawie - caly czas nie ma polskiej czcionki !?! i w tej miejscowosci tylko my jestesmy 'biali', a jutro wyladujemy w Kumbli gdzie moze nawet nikt nie slyszl o bialych turystach. W kazdym razie kiedy pytamy o ta miejscowosc wiekszosc wytrzeszcza oczy i mowi, ze o takiej nie slyszalo lub ze to straszna dziura i po co tam jechac. no zobaczymy - plan jest taki zeby spedzic swieta z kolega Wojtka - Sanodzem i jego rodzina - tylko czy uda sie spotkac z Wojtkiem przed wigilia - oto jest pytanie ;). Podroz pociagiem tez byla ciekawa - na ok.50 wagonow bylo tylko 3 turystow - my i Anglik - wtloczeni razem, by nie czuc sie samotnie. Teraz wiem jak sie czul Gandhi, kiedy go wyrzucono z pociagu za kolor skory - nas nie wyrzucili, ale tez nie chcieli za bardzo mieszac z innymi ;). Na szczescie ludzie sa tu bardzo pomocni i sympatyczni. Dzieki nim dokonalismy najwiekszego wyczynu w Indiach - udalo nam sie wysiasc z pociagu! W ramach oszczednosci wybralismy pociag podmiejski - po pierwsze nie wiedzielismy ktory pociag wybrac, a dworzec w Mumbaiu odwiedza dziennie 2,5 miliona ludzi, wiec powiedzmy, ze bylo troche tloczno, a pociagi nie staly dluzej niz 2min, co w perspektywie czasu okazalo sie byc bardzo dlugim postojem, bo na kolejnych stacjach nie staly dluzej jak 20 sekund. Ktos nam wskazal pociag, ale w pierwszym wagonie mogly jechac tylko kobiety i Bartka wyprosily, a kolejne byly zajete przez samych mezczyzn wiec w koncu musielismy wsiadac i juz trudno - okazalo sie, ze jestem jedyna kobieta w 30 przedzialach. Panowie byli zaaferowani moim widokiem i to nas uratowalo. Przedostatnia stacja przed nasza wypelnila pociag po brzegi (a nawet bardziej) i Panowie kazali nam przecisnac sie do drzwi uzywajac wymownego 'teraz!'Faktycznie chwile pozniej pociag zaczal zwalniac i tylko damski glos zmusil Panow do zrobienia odrobiny miejsca. W Indiach kobiet nie wolno dotykac i faktycznie nie wiem jak to zrobili, ale wysiadlam bez problemu, chociaz w biegu, Bartek mial gorzej, ale jak nam sie udalo dostalismy owacje.
Od Indie Mumbai

Podmiejskie pociagi to hardcore. Miedzymiastowe to zupelnie co innego. Poza tym, jak sie ma wlasna poduszke, spi sie na karimacie, a nie na brudnej dermie i zabierze sie wlasny spiworek to jazda zdaje sie byc komfortowa. Kazda zlotowka wydana na jedwabny spiwor zwrocila sie w tej jednej podrozy. Bylo w nim chlodno i przewiewnie. Mankament byl taki ze kazdy kto przechodzil macal zeby sprawdzic co to za material. W pociagu do wyboru sa dwa rodzaje toalet - 'indian style' i 'western style'. Ten pierwszy to dziurka w stylu tureckim - do niedawna takie byly na szczecinskim Turzynie - wygodniejsze i bardziej higieniczne - poza tym dobrze wyrabiaja miesnie nog przed sezonem narciarskim ;).

18 grudnia 2009

mumbai - dzien drugi

Zagralismy w reklamie telefonii komorkowej - virgin zamiast w filmie, ale poznalismy druga co do popularnosci supergwiazde Indii - nie pamietam jak sie nazywa, ale bylo sporo gapiow ;). Zarobilismy okragly 1000 i byly to chyba najciezej zarobione pieniadze w zyciu. Caly dzien na planie zdjeciowym, straszliwy upal - swiatlo naprawde bardzo grzeje i kazda scene trzeba powtarzac kilka, a nawet kilkanascie razy. Zeby bylo smiesznie zagralismy w roli ... turystow ;). Oprocz nas byly jeszcze dwie pary - nazwane przez naszego menadzera - bialymi - jak my - i chyba po raz pierwszy w zyciu ktos mnie nazwal bialym czlowiekiem. Nie bylo bardzo zle - mielismy specjalna wode dla turystow - czyli z oryginalnie zamknietymi kapslami i dostalismy pyszny obiad. Moglismy sie przebrac w takim wozie jak na filmach pokazuja, ale okazalo sie ze nie trzeba nas przebierac, ani malowac, o dziwo, wygladalismy dokladnie tak jak turysci ;).
Od Indie Mumbai

dzisiaj za chwile idziemy na dworzec i spedzimy w pociagu ponad 20 godzin. Nastapila kolejna zmiana planow - jednak jedziemy do Kerali, a nie na Goa - a Wojtek dostal tel.komorkowy wiec juz bedzie z nim kontakt. On przyleci samolotem z Delhi (za 600zl) i jesli wszystko dobrze pojdzie to spotkamy sie ok.20.12 w Kumbli - miejscowosci zapomnianej przez turystow - nawet jej w naszym przewodniku nie ma, az sami jestesmy ciekawi jak tam bedzie. Nastepny wpis nie wiem kiedy...

pozdrawiamy i czekamy na wasze komentarze. Arturowi dziekujemy za wykupienie ubezpieczenia - teraz czujemy sie bezpieczniej ;).

p.s. a jak tam sezon narciarski w Polsce?

16 grudnia 2009

Mumbai

Siedzimy w hotelowej kafejce i nie ma polskiej czcionki. Mamy problemy ze skomunikowaniem sie z Wojtkiem, bo on jest w Delhi, a my w Bombaju. Dla nas jeszcze znalazly sie bilety, ale on niestety sie spoznil i znowu zmienilismy plany - zamiast do Kerali pojedziemy na Goa. Szkoda to znaczy, ze znowu wyladujemy w obcym, duzym i drogim miescie i nie bedzie miejsc noclegowych. Wczoraj wyladowalismy o 1, ale nasz bagaz dlugo nie wyjezdzal z tasmy i juz myslalam, ze zaginal, pozniej stalismy w kolejce zeby zamowic taxi - oplacilo sie zamiast 2000rupi zaplacilismy 400, a Pan i tak chcial zeby dodatkowo zaplacic za paliwo - na nasze szczescie na kwitku bylo napisane zeby 'no extra charges' i nie mial o czym dyskutowac. z reszta nie wiedzial gdzie jest wybrany przez nas hotel i w sumie na miejsce przyjechalismy o 3. wysadzil nas, ale sie okazalo ze hotel w remoncie... tak to jest kiedy sie wybiera najtansza opcje. Nie bylo wyboru przespalismy sie w drogim i obskurnym pokoju bez klimy i na domiar zlego wyrzucili nas o 10. roznica czasu daje sie we znaki. Bylismy tak zmeczeni, ze kupilismy city tour, po ostrym targowaniu nie wyszlo tak drogo i tym razem trafilismy szczesliwie. Ashor obwozil nas po miescie autkami ludzaco podobnymi do trabantow - ktore tutaj robia za taksowki (premiere - tak sie nazywaja nie wiem jak sie to pisze). Udzielil nam mnostwa praktycznych informacji, pomogl kupic bilety i zaprosil nas pojutrze do domu, bo stamtad jest blisko na stacje ;). Dzieki niemu jedlismy dzis tanio w knajpce gdzie nie bylo ani jednego turysty. chiken masala bardzo ostry, ale smaczny. Siedzac na placu przed India gateway wzbudzalismy duze zaiteresowanie, ludzie podchodzili zeby sie z nami sfotografowac, a jeden Pan nawet przedstawil nam zone i dzieci. Jest smiesznie, a jutro bedzie jeszcze lepiej bo zagramy w filmie - caly dzien moze byc meczaco, ale na pewno doswiadczenie bedzie ciekawe. obiecali trzy posilki i po 500 rupii na glowe. niestety mam wrazenie, ze czytelnicy tego bloga nie zobacza nigdy filmu w ktorym zagramy :) - moze to i lepiej? ... pozdrowienia z goracego Mumbai - zdjecia beda po powrocie - telefon zepsuty, a lacze takie wolne ze nic tu nie przechodzi...

W Rasta mamy internet - wolny, ale udało mi się wrzucić zdjęcia:
Zobacz wszystkie fotki z Indie Mumbai

13 grudnia 2009

rowery, wernisaże, wigilia i wyjazd do Indii

Czas pędzi na oślep, śnieg pada, ilość spraw do załatwienia rośnie lawinowo, a my już we wtorek rano mamy się stawić na lotnisku - na szczęście w Balicach, bo nigdzie indziej już byśmy nie zdążyli...

Teraz sądzę, że mamy pecha. Jeszcze dwa tygodnie temu nawet nie było po co iść do pracy, a teraz w pracy taki kołchoz, że nie mam czasu zapakować toreb, a jeszcze budowa gna jak szalona i przed świętami będą już stropy. W Indiach będziemy ponad miesiąc, podróżując z miejsca na miejsce - będą zabytki, będą góry i będzie woda - a tymczasem pojemność plecaków to tylko 80 litrów. Hamaki, śpiwory i karimaty, termos, grzałka i kubek - wielka kosmetyczka wypchana lekarstwami na wszystko i jeszcze jakaś wałówka - nie będzie łatwo, bo chciałabym mieć miejsce na 'drobiazgi' które kupię na miejscu. Dość tego - będzie jak zwykle - w ostatnim możliwym momencie wszystko zostanie siłą wepchnięte do plecaków. I na pewno się zmieści ;)!

Teraz czas na przyjemności, które nas spotkały w tym czasie kiedy nie miałam czasu pisać.
Odbyła ostatnia wycieczka rowerowa w tym sezonie. W końcu udało nam się zwiedzić podziemia fortu Bodzów, a i pogoda jak widać dopisała.
Zobacz wszystkie fotki z ostatnie jesienne rowery


W Poznaniu Wojtek w ramach akcji plastycznej i wernisażu wystawy zdjęć z Gruzji, namalował mapę, na której zaznaczył trasę naszego przejazdu.

AKCJA PLASTYCZNA WOJCIECH OLCHOWSKI

Potem przyjechał do Krakowa i ustawił ognistą mandalę na rynku przy kościele św.Wojciecha i odbył się mini wernisaż kolejnej wystawy zdjęć z Indii.

GLOKER NA ULICY - WOJCIECH OLCHOWSKI

Spotkaliśmy się na kolejnej 'pogruzińskiej' imprezie, podczas której jedliśmy pyszne chaczapuri - wykonane przez Grześka i zaplanowaliśmy wyjazd tym razem na tapecie są kajaki. Poza tym zaliczyłam nockę, ale udało mi się wreszcie ukończyć prezentację filmową i zdjęciową z Gruzji - i mam wrażenie, że obie się podobały - więc pełny sukces.

Natomiast w ten weekend przyjechał Maciek i odwiedzili nas po bardzo długim czasie Piter z Olimpią i odbyła się 'wczesna' wigilia. Było magicznie, bo tego dnia zrobiło się zimno i zaczął padać śnieg. Objedliśmy się barszczem z pierogami i karpiem, a na deser makowcem - jak to po wigilii jedzenia zostało tyle, że do wtorku nie musimy gotować.

Jeśli zdołamy jutro wszystko załatwić to następną relację napiszę już z Bombaju.

11 listopada 2009

Cypr

Cypr nie rzucił mnie na kolana. Właściwie poza bardzo ciekawą historyczno-politycznie Nikozją niewiele jest tam do zobaczenia.
Zobacz inne fotki z cypr

Wyspa jest dość duża, ale mają dobrze rozwiniętą sieć autostrad. Historia Cypru sięga ponad 9.000 lat. Obecnie wyspę zamieszkują głównie Grecy (78%) i Turcy (18%), którzy wyzwoliwszy się w 1960 spod panowania angielskiego za pośrednictwem Kornesiosa Hadżigeorgiakisa (zamordowanego później przez Turków) podzieli wyspę na turecką północ i greckie południe. Przebieg strefy buforowej został ustalony rozejmem w 1974r i do dziś jest pod nadzorem wojsk ONZ. Stolicą kraju jest Nikozja, będąca jedyną na świecie stolicą podzieloną de facto między dwa odrębne państwa. Część Turecka posiada własny rząd, parlament, flagę i godło. Co ciekawe w 2004r Cypr jako państwo wszedł do UE, ale z zawieszeniem praw wspólnotowych dla Cypru Północnego, który przecież oficjalnie nie istnieje ;). Co ciekawe na południu mieszkańcy mają typowo grecką urodę, w części tureckiej - turecką, ale w greckiej Nikozji spotyka się niemalże wyłącznie ludzi o urodzie azjatyckiej. Zdziwiliśmy się jeszcze bardziej kiedy okazało się, że tak na prawdę Cypr jest w Azji. Człowiek uczy się całe życie i przyznam, że łatwiej mi idzie nauka w trakcie podróży niż geografia w szkole. Wstyd, ale przynajmniej szczerze - nigdy nie byłam prymusem... Wracając do Cypru - co warto zobaczyć i przeżyć na Cyprze:
Top Ten:
1.Nikozja - najlepiej na cały dzień z przewodnikiem w ręce. Dla kontrastu trzeba zobaczyć obie części: turecką, w której czas zatrzymał się prawdopodobnie w czasie podziału czyli w 1974r. i część grecką - rozwijającą się i nowoczesną. Należy przestrzegać zakazu fotografowania umocnień, zasieków i 'obiektów' wojskowych. W meczetach zakrywać ramiona i głowę i pamiętać, że z północna część Nikozji dla turystów dostępna jest tylko do godziny 17.
Od cypr

2.Agia Napa - tylko i wyłącznie w sezonie, chyba, że tak jak my lubi się ciszę i spokój. Podobno to najbardziej rozrywkowa część Cypru, z najlepszymi klubami i pełnym przygód nocnym życiem. Beata mówi, że Paris Hilton bawiła się w tym roku w naszym magicznym kurorcie! Nam podobał się mały klimatyczny port i stary monastyr w centrum miasta oraz nasz hotel Pierre Anne mieszczący się tuż przy plaży.
3.Góry Troodos - Ski Club - gdzie w bardziej mroźne zimy można pojeździć na nartach. Góra Olimp 1951m n.p.m. jest jak dla mnie przereklamowana. Na jej szczycie znajduje się baza wojskowa i niestety poza wielkim białym balonem nic tam więcej ciekawego nie było. No i zdjęć nie wolno robić ;(. Cyprus Ski Club, a tym bardziej ratrak latem zrobiły na nas miłe wrażenie.
4.Góry Troodos - Wodospad Kaledonia (11m) - Co do wodospadu to cóż, był piękny - prowadzi do niego 2km niezbyt wysiłkowa trasa. Spacerem przejście zajmuje ok.30 min, wysokie drzewa zapewniają przyjemny chłodek, a wielokrotne przekraczanie strumienia dodatkowe atrakcje. Przejście do wodospadu jest darmowe, jeśli więc ktoś, tak jak my natknie się wcześniej na płatny wodospad to gwarantuję, że nie warto go oglądać, gdyż to nie jest ten właściwy, do którego zamierzaliśmy dojechać. Tak, Grecy też potrafią zrobić interes...
Od cypr

5.Pafos - miasto na zachodnim krańcu wyspy. Duży ładny port, Fort, w którym Turcy urządzili więzienie i mozaiki najładniejsze w domu Dionizosa. Poza tym starożytny teatr i ruiny Kato Pafos odkryte dopiero w 1962r. - obecnie wpisane na listę UNESCO. Niestety my zobaczyliśmy tylko fort i to z zewnątrz, bo przyjechaliśmy za późno ;).
6.Stavrovouni - monastyr założony w IVw. przez Św.Helenę - matkę Konstantyna Wielkiego. Według opisu rozciągają się z niego wspaniałe widoki na okolicę, ale po pierwsze kobiety nie mają tam wstępu i muszą zostać na parkingu, a po drugie kiedy tam byliśmy była akurat gęsta mgła. Widoki mogą być naprawdę znakomite, bo Monastyr jest usytuowany na najwyższym wzgórzu w okolicy (na ponad 500m) i widać go nawet z samolotu.
7.Limassol - to duże i nowoczesne miasto. Stolica kulturalna Cypru słynie w styczniu z karnawału, w maju z festiwalu kwiatów, w lipcu z festiwalu kultury, a w sierpniu z festiwalu wina.
a poza zabytkami:
8.Meze - na temat Meze mogłabym napisać poemat. Kunszt podawania Meze potęguje doznania, a kolejnym degustacjom i tłumaczeniom nie ma końca. Cała zabawa polega na tym, że kolejne części potrawy donoszone są w trakcie posiłku. Kiedy już wydaje się, że nie można zjeść więcej zjawia się kelner z kolejną porcją wyjaśniając co przyniósł, a wszystko co tylko przynosi wygląda i pachnie tak, że nie można się oprzeć i nie spróbować. Meze na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako nr 1 na Cyprze - zamówienie tej potrawy zagwarantowało mi tak wiele doznań, że samoistnie wpisało się na listę największych przeżyć! I wspomnę jeszcze o ciastku 'home made', które zamówiliśmy. Nazywało się Lawa i wyglądało jak czekoladowa babka, a w 'dziurce' pośrodku była gorąca czekolada, do tego lody i bita śmietana. SUPERB!!!
Od cypr

9.Wino - dotychczas najlepsze jakie piliśmy na Cyprze to czerwone 'home made'. Butelkowane Othelo, a najstarsze z tradycyjną zakonną recepturą, które przywiozłam do domu, ale jeszcze nie piłam to Commandaria, produkowane pod tą nazwą od XIIw. Wino to jest uważane za najstarsze nazwane wino na świecie, które wciąż jest w produkcj i. Według opisu Commandaria to słodkie wino deserowe (typu Tokaj/Porto). Produkuje się je z suszonych na słońcu białych winogron Xynisteri i czerwonych Mavro, zaliczanych do jednych z najstarszych odmian winogron na świecie.
10. Ruch lewostronny - nie tylko zobaczyć, ale stać się jego uczestnikiem to już naprawdę coś! Jazda 'pod prąd' na rondzie to jeszcze nic, największym problemem jest skrzynia biegów z 'niewłaściwej strony'. Ja nie odważyłam się pojechać drogą, ale poćwiczyłam na ogromnym (na szczęście pustym) parkingu. Przy pierwszym podejściu zamiast 'dwójki' wrzuciłam 'czwórkę', a już po chwili jeździłam bez problemu. Za to kiedy zaczęłam rozmawiać z Bartkiem na kolejnym skrzyżowaniu pojechałam prawą stroną :). Nawyki to straszna rzecz, dlatego podczas jazdy należy się koncentrować i przypominać kierowcy, którą stroną ma jechać ;).

30 października 2009

This is it

To był najspokojniejszy seans na jakim ostatnio byłam. Choć sala pękała w szwach i wszystkie miejsca były zajęte po rozpoczęciu filmu zapadła cisza. Nie było szelestu papierków, siorbania z kubków czy chrzęstu gryzionego popcornu. Porywająca muzyka i gorące rytmy nie poruszyły publiczności, ale melancholijne kawałki wycisnęły wiele łez. Dawno nie widziałam tak wzruszającego filmu, Michael którego zawsze podziwiałam za twórczość, został pokazany jako ikona aktorstwa, tańca – król popu i święty z dziecięcą naiwnością ratujący świat przed destrukcyjną działalnością człowieka. Gdyby doczekał swojego wielkiego show, dopracowanego perfekcyjnie w każdym szczególe, zapisałby się na kartach historii w dziale artystów dających najlepsze koncerty świata. W czasach mojego dzieciństwa był najbardziej znany z ilości operacji plastycznych – może był świrem, jak wtedy o nim mówiono, ale każdy artysta jest ekscentrykiem w rozumieniu społecznym, bo nie mieści się w granicach normy. Film pokazuje człowieka, który tworzy muzykę z pasją, perfekcjonistę o doskonałym słuchu i poczuciu rytmu – wielkiego artystę. Po projekcji niektórzy bili brawo – nie wiem czy z wrażenia, czy dla oddania hołdu, wiem za to, że Jackson ‘postawił sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu’ – i tak jak chciał jego muzyka ‘zmieniła świat i uczyniła go lepszym miejscem’…   

Czytałam różne opinie o tym filmie, ale najbardziej poruszyła mnie ta, że film pokazuje Michaela szczęśliwego i w szczycie formy. To okropne, że ludzie chcą się karmić tylko ludzkim nieszczęściem i  śmiercią. Po obejrzeniu tego filmu zmienił się mój stosunek do MJ – jeżeli to jest mistyfikacja to zrobiona doskonale, a reżyserowi należy dać Oscara.

26 października 2009

Sanatorium w Busku - Zdroju

Do napisania o pobycie w Busku namówił mnie Leszek – masażysta z Willi Natura. Pomysł świetny, bo każdy z ‘zepsutym’ kręgosłupem może tam pojechać, ale tak trochę trudno się przyznać, że w tym wieku ma się chory kręgosłup... Na turnusie byliśmy najmłodsi, co nie znaczy, że trzeba było czekać aż sie zestarzejemy. Pan dr Stodolny stwierdził u mnie hipernadsterowność  konstytucjonalną stawów i zalecił rodzaj zabiegów. Codziennie rano zaczynałam od ćwiczeń z Maćkiem, który wyciskał ze mnie siódme poty na macie – to niesamowite jak bardzo można się zmęczyć tak mało intensywnymi ćwiczeniami! Później był masaż z Leszkiem, Vacum (takie elektroniczne zasysające bańki) i matka akupresurowa, po której spokojnie można zostać fakirem.  Następnie chcąc w pełni skorzystać z pobytu w sanatorium odciągałam od poważnej rehabilitacyjnej pracy Irenkę lub Agnieszkę, żeby zobaczyć jak to jest po zabiegach upiększających – jest cudownie – ale po, bo jak się np. obkłada błotem, to nie wygląda się najlepiej, a te papierowe stringi są takie, że gdyby nie pomoc dziewczyn nie wiedziałabym jak mam je włożyć ;)! Po południu mieliśmy gimnastykę grupową z Piotrkiem – potwierdzam – po dwóch tygodniach rozciągania przestaje boleć ;). Busko jest niezbyt duże i bardzo ładne. Pak Zdrojowy to doskonałe miejsce na spacer, a wieczorem można pójść na koncert do Marconiego (najstarszego sanatorium w Busku), albo do kina. W każdym razie turnus w Buskim sanatorium mogę polecić – w ciągu tygodnia po codziennych zabiegach i ćwiczeniach w końcu przestało boleć i mogę normalnie spać. Niestety ćwiczyć trzeba cały czas, a na prawdę samemu ciężko się zmusić… 


Zobacz inne fotki z busko

18 października 2009

Urodziny w Czekoladzie

Tegoroczne urodziny zaliczam do najbardziej udanych! Najpierw w piątek Wojtek w ramach akcji promocyjnej szkół Glokera malował mandalę w bramie Firmy i zrobił nam niespodziankę w postaci wystawy zdjęć z Indii i Napalu (napisali o tym w gazecie). Z ok. tysiąca zdjęć wybrał 10 i do otwarcia wystawy nie wiedzieliśmy, które według niego są najlepsze :). Wernisaż był bardzo udany i na szczęście w grupie znajomych, bo spóźniliśmy się do Poznania, aż godzinę.

W sobotę dzięki rezerwacji zrobionej przez Maćka poszliśmy do ‘Czekolady’ – superklimatyczny klub w centrum Poznania. Wszystkim bardzo, bardzo, bardzo dziękuję za świetną zabawę i rewelacyjne prezenty :).

12 października 2009

Karkonosze z Chłopakami

Wyjechaliśmy w piątek - pogoda była doskonała i humory nam dopisywały. W planach było przejście Szlakiem Przyjaźni Polsko - Czeskiej (dawniej cesta československo-polského přátelství) do Śnieżki i z powrotem. Szlak został uruchomiony 16 czerwca 1961r. na mocy polsko-czechosłowackiej konwencji turystycznej. W latach 1981-84 w związku z wprowadzeniem stanu wojennego szlak był zamknięty, a w 1993r. po rozpadzie Czechosłowacji zmienił nazwę na szlak przyjaźni Polsko-Czeskiej.
Zobacz inne fotki z karkonosze

Po pysznych pampuchach z gulaszem wyruszyliśmy ze Spindlerovego Mlyna. Trasa miała zająć niecałe 3 godziny (8 km), więc nie spieszyliśmy się i robiliśmy sporo zdjęć. Do Labskiej Boudy doszliśmy o 17. Schronisko zrobiło na nas piorunujące wrażenie. Jego historia sięga 1830r., kiedy to przedsiębiorcza Babka niejaka die Bllase skleciła w tym miejscu niewielki kram i sprzedawała kozi ser i gorzałkę. Obecnie po przebudowie w 1969r. hotel to ogromny postkomunistyczny moloch, a mieści tylko 79 pokoi (120 miejsc noclegowych). Od 2007r. jest w rękach prywatnego właściciela i jak dowiedzieliśmy się na miejscu: 'zatvorene ne widzicie?!'. Na szczęście do kolejnego schroniska było tylko 40min, ale za to tam skasowali nas po 70 koron za osobę w 3 i 4 osobowych pokojach ;). Na pocieszenie urządziliśmy sobie imprezę na wesoło z mnóstwem toastów przygotowanych przez Wojtka. W sobotę do południa pogoda była w miarę dobra, ale później zaczęło padać. Obiad zjedliśmy w 'Odrodzeniu' i nauczeni przez Czechów zrobiliśmy telefoniczną rezerwację miejsc w 'Samotni'. Czeska strona w ogóle wywarła na nas średnie wrażenie, więc postanowiliśmy trzymać się naszej, polskiej krainy. Dla mnie powrót na szlak przyjaźni był wspomnieniem dawnych lat - dokładnie 10 lat temu byliśmy tam z Bartkiem na naszej pierwszej wspólnej wycieczce. Dokładnie to pamiętam: było zimno, deszczowo i mgliście - widoczność może na 10m. Na Szyszaku leżał śnieg, a ja bałam się tak bardzo, że jak zobaczyłam Śnieżne Kotły to zrobiła mi się blokada i musieliśmy zawrócić i pójść drogą zimową. Na szczęście to już przeszłość - choć pogoda nie była wiele lepsza Śnieżne Kotły tym razem były piękne, a nie straszne ;). Do schroniska dotarliśmy przemoczeni, ale pyszne jedzenie i gorąca herbata szybko postawiły nas na nogi. Samotnia została nominowana do najpiękniejszych miejsc w Polsce i nic dziwnego - klimat tego miejsca jest niepowtarzalny. Zacytuję fragment ze strony schroniska:

"Oto jak widział okolicę stawów w Karkonoszach w czasie swojej wędrówki po Dolnym Śląsku latem 1844 roku Bogusz Zygmunt Stęczyński:

"A przeszedłszy przez górę Srebrnego Grzebienia,
Stajemy niespodzianie pełni zdziwienia.
Czarny Staw (Wielki Staw) połyskuje się wśród skał ołtarza.
Wdzięczy się z odległości,a z bliska przeraża.
A u stóp mamy jezioro drugie (Mały Staw),
Tylko głębsze, smutniejsze, bez ozdób natury,
Ponieważ ma wokoło obnażone góry,
I posiwiałe barwą kamienie ogromne,
Szarpane siłą czasu, leżą wiekopomne.
Tam szałas, od pasterzy w lecie zamieszkany,
Od gości unużonych bywa odwiedzany,
W którym ogień całą noc pali się z łoskotem,
A pasterze wokoło śpiąc, leżą pokotem..."
Od karkonosze

Na przełomie XVIII i XIX wieku ilość górskich bud w całych Karkonoszach szacowano na dwa i pół tysiąca! Niewiele się z tego ostało po dziś dzień, ale Samotnia, choć świeżo wyremontowana, zachowała blichtr z dawnych lat. Do późnego wieczora dyskutowaliśmy tak zażarcie, że aż żal było iść spać. A w niedzielę rozpadło się na dobre i podzieliliśmy się na dwie grupy. Jedna zeszła na Polską stronę do Karpacza, a druga na Czeską po samochody ;). A dziś na Kasprowym leży 20cm śniegu, więc chyba mamy już po pięknej, złotej jesieni...

p.s. i zaczną się ski-toury ;))

Anna Bucholc prosi o komentarze:

04 października 2009

Weekend w Krośnie – Chryszczata i Wątkowa

W końcu udało nam się wyrwać do Krosna – do Ani i Grzesia. Obejrzeliśmy nowe mieszkanko – świeżo po remoncie i genialny widok z okna na Magurę Wątkowską ;). Pogoda nam dopisała i w sobotę poszliśmy na Chryszczatą - 997 m n.p.m. Okoliczny las ma krwawą historię – podczas pierwszej wojny światowej przez Chryszczatą przebiegała linia frontu, a w latach 45-47 w lesie stacjonowały oddziały UPA. W 44r. przez Chryszczatą Kunicki wyprowadził uciekinierów z Bieszczadzkich wiosek pokonując dwie linie niemieckich umocnień. U podnóża Chryszczatej po raz ostatni miała miejsce szarża polskiej kawalerii. Na szczycie stoi betonowa wieża geodezyjna z czasów zaborów, a na zboczu góry postawiono nielegalny pomnik pamięci UPA. Pomnik uznano za samowolę budowlaną, ale zanim doszło do legalnej rozbiórki wandale zniszczyli go w kwietniu 2009r. Niewinnie wyglądający las kryje okopy i zarośnięte cmentarze wojskowe i choć podobno do dziś znajdowane są tam elementy uzbrojenia, my znaleźliśmy tylko grzyby…


Zobacz inne fotki z krosno

Na Chryszczatą wchodziliśmy przez rezerwat ‘Zwiezło’. Ta urocza nazwa powstała po osunięciu się ziemi w 1907r. Wygląda na to, że ktoś powiedział, że strasznie dużo tej ziemi ‘zwiezło’ i nazwa się przyjęła. Jeziorka Duszatyńskie – powstały w zagłębieniach terenu po osunięciu się ziemi, ale miejscowe legendy wspominają o uderzeniu meteorytu lub diable, który rzucił płonącą kulą czyniąc spustoszenie. W każdym razie miejsce to było uważane za zaczarowane i przyznaję, że wygląda jak z bajki. Do dziś przetrwały dwa jeziorka – górne i dolne – pozostałe zarosły, co i te w przyszłości czeka. Z ciekawostek wyczytanych w internecie podobno w wyniku butwienia drewna i resztek roślinności w głębi jeziorek powstają gazy, które powodują w zimie wybuchy obserwowane jako fontanny wody rozrywające lód. A może to rozsierdzony diabeł pluje wodą?  

Z Krosna w Bieszczady jest blisko więc zdążyliśmy na mecz siatkarek, a Ania zrobiła jajecznicę z rydzami mniam, mniam…

W niedzielę udaliśmy się najpierw na spacer do rezerwatu ‘Prządki’ – piaskowce o ciekawych kształtach o wysokości do 20m. Według legendy są to dziewczęta zamienione w kamień za przędzenie lnu w święto – jeśli to prawda to były i są bardzo ładne.

Od krosno

Właściwa wycieczka miała na celu zdobycie Wątkowej 846m n.p.m. – najwyższego szczytu Magury Wątkowskiej. Pogoda była piękna, ale musieliśmy bardzo się spieszyć, bo o 17 Polki grały z Niemkami – to była wygrana w pięknym stylu – nie to co piłkarze...

30 września 2009

SUROGACI

Dzisiaj mieliśmy paskudny dzień. Dla poprawienia humoru postanowiliśmy pójść do kina na 'Galerianki' - osławiony film o współczesnych problemach społecznych. Niestety cieszy się taką popularnością, że nie było biletów, wybraliśmy więc 'Surogatów', bo oboje lubimy Willisa. Film porusza niezwykle (dla mnie) ciekawą tematykę życia w niedalekiej (tak sądzę) przyszłości. Ludzie - zwani pieszczotliwie - 'worami mięsa' w codziennym życiu używają tzw.surogatów, czyli tak jakby swoich klonów. W ten sposób nie tylko nie ryzykują życiem i zdrowiem, ale mogą także poprawić swój wygląd i upgreadować kondycję fizyczną. Choć akcja jest całkowicie amerykańska, a Willis robi za superhero film daje do myślenia. Maszyny sterowane z domu i prawdziwi ludzie chowający swoje starzejące się ciała w czeluściach osobnych pokoi. Nie ma żadnych granic i ryzyka, a jednak są tacy, którzy sprzeciwiają się używaniu maszyn - mieszkają więc w wydzielonych 'rezerwatach' i są nazywani 'dredami'. Nie zdradzę zakończenia, bo może ktoś się zdecyduje, ale zakończę zdaniem, które kończy ten film: 'wygląda na to, że teraz jesteśmy zdani tylko na siebie'. Jestem pod wrażeniem - naprawdę ;)

27 września 2009

40 ROCZNICA TEŚCIÓW

Impreza niespodzianka udała się znakomicie. Podzieliliśmy się na grupy operacyjne: Ola, Marek, Moniczka i Emilka dekorowali salę i zrobili napisy, Sławka zorganizowała posiłek i tort (ukradła zdjęcia!), a Aga dekorowała stoły i układała kwiaty – zrobiła też 40 ze styropianu (4 była panną młodą, a 0 kawalerem). Bartek zajął się sprzętem i ciężkimi pracami, a Leszek zrobił pierwszą niespodziankę przyjeżdżając z Gdańska w sobotnią noc. Cała Rodzina ściśle współpracowała i akcja została przeprowadzona w absolutnej tajemnicy. Co prawda było kilka awaryjnych sytuacji, kiedy np.Tata powiedział, że cały weekend go nie ma, bo gra na dorocznym konkursie brydża, albo Mama zaczęła kombinować, że jednak zrobi imprezę w domu i wszystkich zaprosi. Na szczęście ich plany zostały pokrzyżowane przez dzielnych agentów i udało nam się ich zaskoczyć.

Zobacz inne fotki z 40 rocznica Teściów
Cała rodzina zebrała się na wcześniej przygotowanej sali, a Teściowie zostali zaproszeni na obiad ‘na mieście’. Nim zdążyli się zorientować co jest grane już wchodzili przez drzwi i w oślepiającym blasku flesza zobaczyli całą Rodzinę śpiewającą na ich cześć. Mama, aż się za ścianę złapała, ale wyglądali na bardzo zadowolonych i upiekło nam się nawet zepsucie konkursu brydżowego. Żartom i opowiadaniom jak do tego wszystkiego doszło nie było końca. Po obiedzie wspólnie obejrzeliśmy prezentację ‘Rubinowe Gody’ (w filmikach można obejrzeć) i zjedliśmy tort. A później było zupełnie jak na weselu… Oczepiny wypadły super, a przy zabawie w ‘zoo z rodziną’ popłakaliśmy się ze śmiechu. Były tańce, śpiewy (i gorzko też!) i zabawy z hula-hop – jednym słowem bardzo udane Rubinowe Gody – mam nadzieję, że Teściom też się tak bardzo podobało ;).

Anna Bucholc prosi o komentarze:

20 września 2009

ROWEROWY WEEKEND

Zobacz inne fotki z trasą rowerowego maratonu krakowskiego

Wczoraj wycieczka rowerowa przedłużyła nam się odrobinę. Pogoda była cudowna i wybraliśmy trasę maratonu krakowskiego - do Tenczynka. Jechało się super, ale w drodze powrotnej zgubiliśmy się w lesie i pojechaliśmy zielonym szlakiem, aż do Woli Filipowskiej. Niestety było już późno, a spieszyliśmy się na imprezę, więc wracaliśmy najkrótszą możliwą drogą - główną krajową 79. W rezultacie zamiast zaplanowanych 70km, przejechaliśmy 90, a na imprezę spóźniliśmy się prawie 2 godziny :). Za to poczuliśmy się jak prawdziwi maratończycy...
Od trasą rowerowego maratonu krakowskiego


Trasa rowerowa 319574 - powered by Bikemap 

Dzisiaj znowu wybraliśmy się na rower. Z dwóch powodów: po pierwsze pogoda - ponownie świetna, a po drugie trzeba było rozgonić zakwasy ;). Już po wyjechaniu z garażu okazało się, że z nogami nie ma żadnego problemu, za to z siedzeniem - owszem... W ciągu kilku godzin, jak na niedzielnych rowerzystów przystało, zwiedzaliśmy Kraków. Były lody na Starowiślnej i obiadek na Szerokiej. Spojrzeliśmy na Kazimierz z innej perspektywy, ale muszę przyznać, że to moja ulubiona dzielnica. Po powrocie do domu wygrzebaliśmy model statku (ten który miał czekać na przeprowadzkę) i zaczęliśmy sklejać - to niechybnie znak, że nadchodzi zima.

Anna Bucholc prosi o komentarze:

07 września 2009

GRUZJA ;)

Jestemy już w domu. Nie bylo relacji na bieząco, ponieważ padl mi telefon. Nasza wyprawa do Gruzji byla wielka przygoda, ale o tym jeszcze napisze - teraz musze pracowac - mam 101 maili na skrzynce ;(. Wyprawa do Gruzji zakonczyla sie sukcesem, ale motory jeszcze nie wrocily - dojechala tylko Uazinka ;), a my wrocilismy wczoraj z Moldawii marszrutka do Odessy, z Odessy pociagiem do Lwowa, potem marszrutka do granicy i juz o 8 rano bylismy w Polsce. Do Medyki przyjechal po nas Artur, ratując tym samym przed dalsza tulaczką - dzięki Artur!

p.s. ZWIEDZANIE GRUZJI Szczegółowy opis wyprawy znajduje się pod adresem: www.ruskiem.blogspot.com
A tutaj tylko krótko, o tym co udało nam się zobaczyć:



Prom w porcie Poti. Zasada jest taka, że nigdy nie wiadomo kiedy odpłynie z Ukrainy, kiedy pojawi się w Gruzji, ani tym bardziej jak długo będzie trwał tzw. boarding time. W naszym przypadku czas oczekiwania wyniósł łącznie na Ukrainie 9h załadunek i 7h rozładunek oraz odpowiednio w Gruzji 4h i 2h.


Droga z Zugdidi do Mesti. W tle Uazinka i kapliczka grobowa. Gruzini mają piękną tradycję pamiętania o zmarłych. W każdej przydrożnej kapliczce znajdziemy zdjęcie osoby zmarłej, butelkę wina, a nawet poczęstunek.


Tak wygląda dobrze utrzymana droga krajowa i my z Ulką – jeszcze czyści …


Sztuczne jezioro powstałe po wybudowaniu zapory na rzece Inguri. Jest to druga co do wielkości betonowa zapora na świecie (ma 272m, a Szwajcarska jest wyższa tylko o 13m). Część elektrowni wodnej Inguri znajduje się na terytorium Abchazji.


Gruzińska gościnność nie zna żadnych granic. Już w pierwszej napotkanej wiosce zostaliśmy poczęstowani winem domowej roboty i tradycyjnym chaczapuri. I tak było przy każdym postoju – czym chata bogata … a wino pędzi i pije każdy szanujący się obywatel gruziński …


Mestia – stolica Swanetii zamieszkana przez 2600 Swanów. Tutaj po raz pierwszy widzimy średniowieczne, kamienne wieże, z których słynie Swanetia. Początkowo miały charakter mieszkalno – obronny, obecnie służą jako komórka, obórka lub atrakcja turystyczna.


Wnętrze swaneckiego domu. Logistyka prowadzenia gospodarstwa zupełnie nas zaskoczyła. W domu każdy miał swoje miejsce i przydział obowiązków. Dla zwiększenia wygody i komfortu zwierzęta 'czyste' tzn. krowy i baranki spały w specjalnych przyściennych przegrodach, nad nimi umieszczone były posłania, a jeszcze wyżej siano. W ten sposób zwierzęta ogrzewały sienniki i można je było karmić bez wstawania z łóżka!


Uszguli – tutaj można się dostać tylko pojazdem terenowym, rowerem, pieszo albo konno. Niewielka wioska położona na 2200m przez ponad połowę roku jest odcięta od świata, nic więc dziwnego, że wygląda tak jakby czas się tu zatrzymał.


Uszguli – XII wieczna zabudowa, dachy z kamiennych łupków i niezbyt współczesne sanie. Przyjeżdżając tu można się cofnąć w czasie, aż do średniowiecza. Cywilizacja dociera tu wraz z odwiedzinami turystów, ale mieszkańcy najwyraźniej nie chcą niczego zmieniać w swojej codzienności.


Uszguli – typowe swaneckie gospodarstwo składało się z domu mieszkalnego i tylu wież ilu gospodarz miał synów. Każda wieża ma kilka pięter połączonych drabinami, które w razie zagrożenia wciągano na wyższe piętra. Wejścia do poszczególnych pięter były ułożone naprzemiennie żeby uniknąć upadku na sam dół. W razie oblężenia wejścia zamykano płaskimi kamieniami.


Uszguli – tradycyjne swaneckie wieże obronne. Choć tego regionu nigdy nie dotknęła żadna wojna, w Uszguli zachowało się, aż 200 takich wież. Wygląda na to, że Swanowie to temperamentny naród, ponieważ wieże służyły zarówno do obrony gospodarstwa przed walczącymi ze sobą rodami, jak i jako schronienie przed żądnym zemsty sąsiadem.


Przełęcz 2 632m n.p.m. Ciepło nie było, ale widoki bezcenne i satysfakcja gwarantowana.


1850 m.n.p.m. - w nocy temperatura spadła poniżej zera, ale za poczucie pierwszych promieni słońca o poranku i śniadanie z takim widokiem każdy przespałby się tam jeszcze raz ;).


Na pierwszym planie gruzińska flora, ale głównym bohaterem tego poranka były góry z najwyższym szczytem Gruzji – Szcharą 5068m n.p.m. – w tle.


Lentechi – hol Gruzji. Tak wygląda dzielny podróżnik po całodziennej górskiej przeprawie szutrem.


Wardzia – skalne miasto, które wygląda jak plaster miodu. W czasach świetności mogło je zamieszkiwać do 60tys. osób. Miasto zostało zbudowane dla wojska – jako świetnie ukryta skalna twierdza. Zaskoczyły nas niezwykłe jak na XIIw. rozwiązania technologiczne np. specjalne rynny służące jako system wodno - kanalizacyjny lub balkony – tunele doświetlające pomieszczenia ukryte w skale.


Gelati – to zespół klasztorny i Akademia datowane na 1106r. Tutaj dzięki fundatorowi Dawidowi Budowniczemu aż do XVI w. wykładano arytmetykę, geometrię, gramatykę, astronomię, muzykę i nawet sztukę rycia w złocie.


Kutaisi – katedra Bagrati. W czasach świetności była symbolem politycznej potęgi Gruzji, jedności narodowej oraz zwycięstwa nad wrogami. Dziś po wysadzeniu jej przez wojska tureckie, a później zbombardowaniu przez rosyjskie zostały tylko ściany zewnętrzne. Jak widać na zdjęciu Gruzja łatwo nie podda się najeźdźcom – oby odbudowa szybko się zakończyła!


Batumi – piękne miasto portowe, znane z piosenki Filipinek. XIX – wieczna zabudowa, nowoczesna promenada i bardzo dobrze zaopatrzone sklepy …



Уважайные Пассажиры !

Na wspomnienie o Gruzji będziemy spełniali toasty stojąc na krzesłach i pijąc:

„за мужов, за жены, за девочки, за мальчиков, за понимание, за Полиция и нашыx Грузинских Хосподаров !”

Motory wróciły 25.09.2009r ;)

06 września 2009

GRUZJA – INFORMACJE PRAKTYCZNE

Szczegółowa relacja z wyprawy pod adresem www.ruskiem.blogspot.com

GRUZJA - SAKARTWELO to kraj o wielu obliczach. Na stosunkowo niewielkim terenie (67tys.km) znajduje się aż 11 pasm górskich, z czego wszystkie szczyty powyżej 2000m, a najwyższe powyżej 5000. Ponadto 330km wybrzeża, ciepłe morze Czarne, palmy i winnice - każdy znajdzie tu coś dla siebie. Mnie podobało się dosłownie wszystko!
Na szczególną wzmiankę zasługuje alfabet gruziński, który został stworzony przez ormiańskiego mnicha w IIIw. n.e i przetrwał do dziś w prawie niezmienionej formie. Składa się z 33 liter, których wygląd jest zupełnie nieporównywalny z żadnym innym alfabetem na świecie. Na szczęście większość napisów jest tłumaczona na angielski.



KILKA PRAKTYCZNYCH PORAD I CIEKAWOSTEK

Gruzja wydaje się być bardzo bezpiecznym krajem, ale sami Gruzini często podkreślają, że należy uważać na złodziei, więc nie zaszkodzi noszenie pieniędzy zawsze przy sobie w bezpiecznym miejscu - jakim nie jest tylna kieszeń spodni... Jeśli chodzi o pobyt w danej miejscowości lub nocleg 'pod chmurą' to napotkani Gruzini zawsze zapewniali nas, że zabezpieczą miejsce i będą nas ochraniać - nie mówili przed kim i przed czym, ale czuliśmy się niezwykle bezpiecznie. Z całą pewnością nie wolno odmawiać poczęstunku. Należy przynajmniej spróbować potrawy czy wina - inaczej obrazimy gospodarzy. Toasty to w Gruzji poważna sprawa. Wznosi się tylko winem i jest ustalona kolejność ich spełniania. Z tego co się zorientowaliśmy pije się najpierw za zdrowie najbliższych i gości, za pomyślność i powodzenie, za płodność ziemi i za tych, którzy odeszli. Niezbyt dobrze znoszą próby wypicia za wolność i niepodległość - przecież są wolni, więc za co tu pić - tego typu toastów należy unikać. Z resztą tylko jedna osoba jest wyznaczana do wygłaszania toastów - jest to tzw. Tamada - najczęściej najstarszy i najmądrzejszy w towarzystwie. Tylko on może wyznaczyć osobę, która może wygłaszać toast - niewyznaczeni tylko piją i nic nie mówią ;). Kobiety nie wstają przy wygłaszaniu toastów - taki przywilej, ale raczej rzadko dochodzą do głosu. Pić powinno się do dna, a jeśli nie da rady to trzeba pozostałość wylać. Czasami pije się z tradycyjnych krowich rogów - pojawienie się rogu oznacza kolejkę dookoła stołu. Gruzini mają piękną tradycję pamiętania o zmarłych. Przede wszystkim w każdym miejscu pochówku znajduje się wizerunek osoby zmarłej, w postaci zdjęcia lub wyryty na pomniku. Często można spotkać przydrożne kapliczki, nawet w formie małych domków. W środku zazwyczaj oprócz zdjęcia jest poczęstunek i obowiązkowo wino, którym należy spełnić toast za zmarłego. A że nie wolno kończyć biesiady toastem za zmarłego to chyba pije się do rana ;).

BEZPIECZEŃSTWO I GRUZIŃSKA POLICJA
Pod koniec lat 90-tych Gruzja objęta kryzysem ekonomicznym była krajem niezwykle niebezpiecznym. Panował głód, szerzyła się korupcja. Gruzja podzielona jest na regiony - mniej lub bardziej niebezpieczne. Abchazja i Osetia Południowa są niedostępne dla przeciętnego turysty i w najbliższym czasie to się nie zmieni. Co do pozostałej części kraju to po wojnie w 2008r. sytuacja znacznie się zmieniła. Najwyraźniej rząd gruziński dostrzegł swoją szansę w rozwoju turystyki i mam wrażenie, że każdy na terenie Gruzji może się czuć bezpiecznie. W celu poprawy skuteczności pracy i zahamowania korupcji wymieniono kadrę urzędniczą, zatrudniono nowych policjantów i celników. Drogi górskie, uznawane za niebezpieczne, na których do niedawna dochodziło do napadów na turystów obecnie są patrolowane przez policję.
Policja według mnie w ogóle zasługuje tutaj na odrębny wpis. Są to przeważnie niezwykle mili i sympatyczni młodzi ludzie. Pełnią taką funkcję jaką właśnie te służby pełnić powinny. W żadnym innym kraju nie spotkałam się z tak profesjonalną i pomocną służbą mundurową. Wyrobiliśmy sobie taką opinię: 'Jesteś w Gruzji i nie wiesz co zrobić? Zapytaj Policjanta'. A pytać można dosłownie o wszytko. Ani do głowy im nie przyjdzie kontrolować, czy sprawdzać bagaże. Wprost przeciwnie! Martwią się czy turysta ma gdzie się przespać, czy ma gdzie zjeść i się napić. Jeśli potrzebny warsztat, lekarz, czy jakakolwiek inna pomoc - na gruzińskiego Policjanta zawsze można liczyć. Nie tylko wskaże Wam drogę, ale chętnie ‘poeskortuje’ do celu, nawet jeśli ten cel jest oddalony o 70km! A jak w knajpie siedzą policjanci to nie tylko można się z nimi napić, ale mamy gwarancję, że jedzenie jest pierwsza klasa! Policji nie należy się sprzeciwiać - po pierwsze nie wypada, a po drugie - nie pomaga. Próbowaliśmy oponować, kiedy kazali nam po wyjściu z knajpy wsiadać na pojazdy - jak policja cie eskortuje to trzeźwy być nie musisz. To samo było kiedy jechaliśmy Z Mesti do Uszguli - umówili się na godzinę i nie pozwolili nam jechać samym - dawniej tam dochodziło do napadów i turysta sam nie może jechać, bo mógłby się czuć niekomfortowo. Można mnożyć pochwały w nieskończoność, ale dość już, bo komu się będzie chciało tyle czytać?

JAK DOJECHAĆ?
Podobno najlepiej SAMOLOTEM. Z zasłyszanych wieści przekraczanie granicy DROGĄ LĄDOWĄ jest równie uciążliwe jak kosztowne. Można np. zostać przymusowo obciążonym dodatkowym ubezpieczeniem granicznym, którego wysokość (w zależności od stopnia zaawansowania negocjacji) możne zmniejszyć się nawet o połowę. PROM - Zakup biletów na prom z Odessy jest tak samo problematyczny i niepewny, jak to kiedy i o której godzinie ten prom odpłynie. Mam wrażenie, że czas dla ukraińców to pojęcie względne. Jeżeli uda się zarezerwować bilety np. w Odessie na ul.Szepkina 18 u mr Vlada (polecam, bo pewne) to jeszcze nie znaczy, że uda się je odebrać, ani tym bardziej, że dostanie się taką kajutę jak się zamawiało. W drodze powrotnej zostało nam po jednym miejscu w czteroosobowych kajutach z tirowcami. Na szczęście podziałał autorytet mr Vlada i dostaliśmy zamawiane "dwójki". Bilety w ręku to jeszcze nie pełnia szczęścia - kolejną sprawą jest boarding time. Jest tak długotrwały i męczący, że po dostaniu się do recepcji zaczyna nam być obojętnie gdzie i jak będziemy spali. Czas oczekiwania (w naszym przypadku) trwał po stronie ukraińskiej 9h załadunek i 7h zejście z promu i po stronie gruzińskiej odpowiednio 2h i 4h. Do Gruzji prom płynął 3 dni, a z powrotem dwa. Biurokracja przekracza wszelkie granice i nic na to nie można poradzić. Ilość kwitów koniecznych do załadunku/rozładunku po stronie ukraińskiej zależy od 'widzi mi się' celników. Dobra rada to wchodzić na prom jako ostatni, bo wtedy wyjeżdża się pierwszym - inna sprawa, że przy takim układzie przepadają najlepsze kajuty i pierwsze posiłki...

CO JEŚĆ?
Można wszystko ;). Jedzenie jest smaczne, a gruzińska gościnność nie zna granic. Za 200zł. w kurorcie turystycznym zjedliśmy wyśmienity, wielodaniowy obiad dla 10 osób (w cenie napoje, w tym 6 litrów wybornego wina - kupiliśmy 3, reszta to prezent). Ceny w istocie są niewygórowane, a wino jest tanie lub w większości przypadków zupełnie za darmo. Białe wino domowej roboty, którym byliśmy częstowani nader często, jest powiedzmy niezbyt wysokich lotów, natomiast o czerwonym można by wiersze pisać.
CHACZAPURI - to najbardziej popularne gruzińskie danie. Puri - to po gruzińsku chleb. Chaczapuri to okrągłe chlebowe placki (dość cienkie o średnicy 15cm) nadziewane słonym serem. Rodzaj sera zależy od regionu. Chaczapuri występuje także w postaci niewegetariańskiej - z bardzo ostrym mięsem, ale niestety nie wiem jak się nazywa. Spotkaliśmy także wersję Chaczapuri na patyku - też dobre.
SZASZŁYK MCCHADI - czyli ze świniny. Duże, jędrne kawałki pysznego mięsa - doskonale doprawione i popite smacznym gruzińskim piwem - palce lizać! W Gruzji świnki, krówki i inne zwierzątka hodowlane chodzą swobodnie bez względu na to czy są hodowane w mieście, czy na wsi. Zwierzęta same wybierają co jeść, są czyste i rozmnażają się w sposób naturalny. To czyni mięso prawdziwie królewskim przysmakiem.
CHARCZO - to rodzaj zupy gulaszowej. Występuje w wersji łagodnej i na ostro - moim skromnym zdaniem ostra lepsza.
CHINKALI - to takie duże pierogi w formie saszetek związanych u góry. Wewnątrz wypełnione kawałkami mięsa z bulionowym sosem. Trzeba je obficie posypać pieprzem i trzymając u góry palcami, jeść w taki sposób, żeby nie uronić ani kropelki sosu. Występuje także w wersji serowej.
SOSY - à la barbecue - pomidorowo - miętowo - kolędrowy jest podawany do mięs występujący w mniej lub bardziej gęstej wersji. Orzechowy - ten, który najbardziej nas zachwycił, tłusty, gesty - niebo w gębie.
DESERY - nie udało nam sie spróbować deseru w żadnej restauracji, za to zostaliśmy poczęstowani znakomitymi babeczkami drożdżowymi nadziewanymi owocami i taką przedziwną słodką galaretką o niewiadomej nazwie i nie wiadomo z czego, ale w smaku zjadliwej.
WINA - Najlepsze wina pochodzą z Kachetii, do której nie udało nam się dotrzeć z braku czasu. Czerwone wina bez względu na gatunek z reguły są bardzo dobre w smaku, natomiast domowe białe serwowane z plastikowych butelek są jako poczęstunek dla turystów i odmówić nie można...

GDZIE SPAĆ?
Można wszędzie ;). W zależności od potrzeb można spać w namiotach, hostelach, pensjonatach, kwaterach i prywatnych domach. W Gruzji powszechne jest odstępowanie prywatnych mieszkań na potrzeby turystów. Nie ma wątpliwości, że Gruzin zapytany o możliwość noclegu przede wszystkim zaprosi do siebie.

GRUZIŃSKA GOŚCINNOŚĆ
Gruzini to przedziwny naród, pełen sprzeczności. Z jednej strony temperamentni, niewylewający za kołnierz i skorzy do bitki, z drugiej słodcy, nadskakujący, serdeczni i chętni do wszelkiej pomocy. Człowiek nie zdąży się jeszcze obrócić, a już ktoś pyta w czym można pomóc i zaprasza na wino i poczęstunek. Szaleństwo - nawet się zgubić nie można. Dla mnie osobiście było to trochę męczące. W zasadzie piękny to obyczaj, dzielić się z innymi i pomagać, ale ja taka jakaś nieprzyzwyczajona... Najgorzej było z naprawą motocykli. Zachowywali się jak dzieci i nie mogąc się powstrzymać musieli obowiązkowo kopnąć w oponę, splunąć, sprawdzić amortyzatory, pociągnąć za najbliższą linkę lub chociaż brzdęknąć sprężynką. Tarcze hamulcowe Bartek wkładał ze trzy razy, bo Panowie ciągle wyciągali i szalenie trudno było ich przekonać, że już naprawione. Przyznam, że z jednej strony taka opiekuńczość jest super, bo czujemy się całkowicie bezpieczni w zupełnie obcym państwie, ale z drugiej strony człowiek czasem chciałby pobyć sam, a w Gruzji bywa to niemożliwe. W każdym razie w Gruzji umrzeć z głodu, chłodu czy pragnienia się nie da - choćby się nawet chciało ;).
Anna Bucholc prosi o komentarze:

15 sierpnia 2009

Prysznic z Naddniestrzem w tle


Mamy za soba 1176km, 4 dni, 23h jazdy, czyli średnia prędkość aż ok 50 na godz.:) dzis wyruszyła tez pozostała czesc drużyny - jedni z Krakowa, drudzy z Bukaresztu. My juz jutro dotrzemy do Odessy i tam bedziemy czekac na pozostałych, a we wtorek wsiadamy na prom. Za soba mamy juz pierwsze naprawy w obu motorach pękła linka hamulcowa. Nasz załatwiły kręte i strome drogi ukraińskie, a Kaśka padła po 50km od bukaresztu. Dzis przyszedł tez czas na pierwsze mycie jest super - teraz raczymy sie gruzińskim winem, a obóz założyliśmy na wzgórzu z widokiem na Granice z Nadniestrzem-tym razem nie próbowaliśmy przekraczać granicy :)

13 sierpnia 2009

Wyprawa do Gruzji rozpoczęta


Wczoraj wyruszyliśmy z małym opóźnieniem ale udało nam sie dojechac bez problemu z 2 godzinną przerwą na zwiedzanie Krosna spotkanie z Ania i Grzesiem i pyszny obiad na który nas zabrali. Dzis rano na granicy korek byl maly i czuliśmy wszyscy ze cos wisi w powietrzu. I wisiało! Zrobiliśmy przegląd Grześkowi ale nie sobie. Cofnęli nas z granicy ale po godzinnej przygodzie jestesmy tu znow juz po polskiej odprawie :)

11 sierpnia 2009

BUŁGARIA

Postanowiliśmy wypróbować sprawność motorów nad morzem i prosto z Bukaresztu pojechaliśmy do Bułgarii. Z braku czasu motorki pojechały na przyczepie ;). Pierwszy zgrzyt pojawił się już na granicy kiedy usiłowano nam wcisnąć winietę oraz wlepić mandat za jej brak, ale koleżanka świetnie mówi po rumuńsku i dała Panu do zrozumienia, że wiemy gdzie nas winiety obowiązują, a gdzie nie. Co z resztą nie było do końca prawdą, bo wiedzieliśmy, że nie obowiązują w Rumunii, ale w Bułgarii tak. Kolejny zgrzyt był na stacji benzynowej, bo Pani chciała nam sprzedać winietę po nieco zawyżonej cenie. Po tych dwóch incydentach spokojnie zajechaliśmy do Balchik - czyli im dalej od granicy tym lepiej. Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy eleganckie pokoje z widokiem na morze i miejscem na nasz wehikuł i poszliśmy na elegancką kolację 'do miasta'. Dania były wykwintne, a wódka zimna ;). Następnego dnia wyruszyliśmy w trasę - motory hulają bez zarzutu w każdych warunkach. Pojechaliśmy wybrzeżem, widoki piękne, pogoda fantastyczna, kąpiel w morzu zaliczona ;). Zwiedziliśmy przylądek Kaliakra - naturalny rezerwat z ruinami ogromnej twierdzy (ruiny to właściwa nazwa - dodam, że całkowicie oszpecone słupami elektrycznymi) i udało nam się zobaczyć delfiny.
Od bukareszt

Co prawda ze sporej odległości i wysokości, ale było ich kilka i widzieliśmy je całkiem wyraźnie - w każdym razie nie ma pomyłki i nie były to tylko plamy na wodzie ;). W drodze powrotnej zlało nas okrutnie - nie mieliśmy wiatrówek, bo przecież miało być gorąco - ale trudne chwile osłodziła nam przemiła Pani z obsługi stacji benzynowej i kiedy zrozumiała, że nie mamy bułgarskich pieniążków poczęstowała zmokłe kurki darmową kawą i gorącą czekoladą. Przemili Ci Bułgarzy, ale nie wszyscy. Kiedy późnym wieczorem dotarliśmy na miejsce próbowaliśmy zjeść kolację w Steak Housie, po pół godzinie oczekiwania i wybierania z menu okazało się, że nie możemy zapłacić kartą, ani inną walutą, więc zdecydowaliśmy się poszukać innego miejsca. Wściekli, przemoczeni i głodni próbowaliśmy kupić coś w sklepie i znów porażka. Pojechaliśmy dalej i po jakiś 15km zawróciliśmy, bo w knajpie została moja kurtka. Doszliśmy do wniosku, że musimy zjeść jednak tam i że w związku z tym dziewczyny wysiądą i zamówią, a Panowie pojadą po kasę do miasta. I tak się stało z tym, że przed nami zamówienie złożyła 14 osobowa grupa i czekaliśmy 2 godziny na posiłek, a chłopcy, na odcinku 3 km zostali dwa razy zatrzymani przez policję do kontroli - na szczęście bez mandatu. Następnego dnia podczas podróży do Polski pech wciąż nas prześladował. Zdecydowaliśmy się pojechać przez góry, żeby było ładnie i trafiliśmy na takie drogi, że nam urwało kabel od świateł przyczepy. Przez 1,5 godziny trwały próby naprawy, aż w końcu trafiliśmy do elektryka - magika, gdzieś na głębokiej wsi, zawiezieni tam przez bardzo sprytnego i mądrego rumuńskiego chłopca ze stacji wulkanizacyjnej. Elektryk wziął 50zł za naprawę - w tym wliczona nowa końcówka - chłopak dostał 10zł., a po negocjacjach z Bartkiem podwoił tę stawkę ;). Należało mu się, bo zdołał negocjować bez znajomości języka, a nawet sam próbował początkowo naprawić te światła. Pojechaliśmy dalej nie odpuszczając trasy przez góry i było warto - bo widoki przepiękne i ciorba w cabanie pyszna, ale po 30km wspinaczce po niewiarygodnych serpentynach przyszło nam zawracać - cud, że się Bartkowi udało tym 8m składem - bo skończyła się droga :). Po przejechaniu 12 godzin i 600km padliśmy w jakimś przydrożnym penzionie. Kolejny dzień był piękny i jechało się szybko, aż do incydentu ze stacją benzynową. Gdzieś w miejscowości, której nazwy nie pamiętam, odebrałam telefon od Teściowej i usłyszałam :'Bartek zostawił portfel i dokumenty na stacji benzynowej w Nowym Sączu'. I tak oto kolejny raz zawróciliśmy. To już chyba tradycja, że gubimy dokumenty na dwa dni przed wyjazdem do Gruzji - w zeszłym roku też tak było. Podróż do Rumunii - Bułgarii i z powrotem zajęła nam 5 dni - pokonaliśmy prawie 4.000km w tym 200km na motorach. A jutro wyjeżdżamy do Gruzji ;) Hurra, Hurra, Hurra!
Od RUMUNIA

p.s. żeby nie było, że się tak dobrze powodzi i wszystko elegancko udaje - mieliśmy dzisiaj podpisywać umowę o rozpoczęcie budowy i... ekipa wystawiła nas do wiatru. Teraz kasa na koncie jest - odsetki spłacamy, a budowy nie ma i nie wiadomo czy będzie ;( Ech takie dziwne to życie - nigdy nie wiadomo czego się spodziewać, a my to już wyjątkowego pecha mamy z tą działką...

Anna Bucholc prosi o komentarze:

BUKARESZT

Po 18 godzinach dojechaliśmy do stolicy Rumunii lżejsi o 50 euro słowackiego mandatu. Przestrzegam przed przekraczaniem prędkości, bo po wprowadzeniu euro to już nie żarty. Podróż do Bukaresztu może byłaby krótsza gdyby nie to, że jechaliśmy z dwoma motorami na przyczepie i razem stanowiliśmy pojazd długości 8m! To już prawie jak tir ;). Wracając do Bukaresztu... przede wszystkim zaskoczył nas totalny upał. Kiedy wystawiłam nogi na zewnątrz, przenosząc się brutalnie z 22 do 35 stopni, byłam nieco skołowana, ale można to zrzucić na niezwykle długą podróż. Miasto samo w sobie robi wrażenie. W zasadzie jest dość niezwykłe - pod względem zabudowy centrum miasta podobne do Londynu - neoklasycystyczne kamienice przemieszane z nowoczesnymi biurowcami, przedmieścia natomiast to taka stara Warszawa strasząca betonowymi postkomunistycznymi blokowiskami. Ale oczywiście to tylko moje chwilowe odczucie. Trudno oceniać kiedy zwiedza się w przelocie - w centrum byliśmy raz wieczorem na spacerze - z rewelacyjnym przewodnikiem - koleżanką, która wolałaby się nie ujawniać ;) - i drugi raz przejazdem w ciągu dnia, kiedy odkryliśmy wszędobylskie kable. W nocy nie zwraca się na nie uwagi, ale w dzień trudno byłoby je przeoczyć. Gęstwina kłębiących się kabli trolejbusowych, prądu, telefonu i sama nie wiem czego jeszcze, ku naszemu zdziwieniu niektóre z nich wiszą na wyciągnięcie ręki - widocznie w Rumunii nie ma wandali... W każdym razie w Bukareszcie nie można się nudzić. Spacerując po mieście można przysiąść w eleganckiej kawiarni z widokiem na pięknie iluminowane, odrestaurowane kamienice, lub zaraz za rogiem wypić piwko w klimatycznej knajpie usytuowanej na drewnianych podestach tuż nad rozkopaną od lat jezdnią i przenieść się w świat zrujnowanych, opuszczonych bloków zamieszkanych nielegalnie przez Romów.
Od bukareszt

Wróćmy jednak do zwiedzania. Można powiedzieć, że Ceausescu nie robił sobie żadnych ograniczeń w zabudowie Bukaresztu. I tak powstał Pałac Parlamentu, będący druga co do wielkości budowlą na świecie (Pentagon jest pierwszy). Budowało go 70 tys. robotników i podobno do budowy używano wyłącznie rumuńskich surowców. Pałac liczy aż 1100 komnat, pewnie dlatego wnętrza nie zostały jeszcze ukończone. Wiem, że nie powinnam tego pisać, ale pierwsze skojarzenie było takie, że z zewnątrz wygląda jak... żaba ;(. Ojej już Sąsiad mi mówił, że się na sztuce nie znam... (jego rzeźba też mi się nie podoba, ale ona nie podoba się nikomu...) 90m pod pałacem jest schron przeciwatomowy. Najważniejsze punkty miasta łączy tajna 10km linia metra, która nie do końca się przydała - kiedy musiał uciekać, nie skorzystał z metra tylko z helikoptera. W 2007 w Bukareszcie mieszkało prawie 2 miliony ludzi, czyli 1/10 mieszkańców Rumunii. W 1977 roku duża część miasta została zniszczona przez trzęsienie ziemi - 7,4 w skali Richtera. Podobno drobne trzęsienia są tam na porządku dziennym i zapobiegliwi Rumunii wyznaczyli budynki, które na pewno ulegną zniszczeniu podczas kolejnego dużego wstrząsu. Nikomu to jednak nie szkodzi i po dziś dzień w tych budynkach mieszkają ludzie, a jak ktoś lubi dreszczyk emocji może tam nawet wynająć mieszkanie. Bardzo ciekawa i zaskakująca jest stolica Rumunii - zupełnie inna niż pozostała część kraju - i co zaciekawi sknerusów - taksówki są niezwykle tanie - ok. 1,4zł za km.

Anna Bucholc prosi o komentarze:

29 lipca 2009

PRZEKORNA CODZIENNOŚĆ

Gdyby mi ktoś w niedzielę powiedział, że przez trzy dni będę chodzić w tym samym ubraniu po powrocie z kajaków i w dodatku w trzech różnych miastach to bym mu nie uwierzyła ;). Prosto z kajaków pojechaliśmy po odbiór zamówionej przyczepy do Lublina... Wszystko mieliśmy przemoczone, ale nie było się czym martwic, bo to przecież miała być formalność. Odbieramy, wracamy do Krakowa, przebieramy się, jemy obiad i po południu podpisanie umowy kredytowej... Wszystko pięknie zaplanowane. Ale w życiu nic nie jest proste. Na miejscu w poniedziałek okazało się, że przyczepa nie stoi w Lublinie tylko w Rykach - to jest jakieś 60km od Lublina w stronę Warszawy. To nic - tak czy owak zdążylibyśmy, gdyby nie to, że w Rykach o nas nie słyszeli i nic nie było zamówione!! Niestety tak czasami wygląda dogadywanie się za pośrednictwem Allegro. Można było kupić inną przyczepę, ale na następny dzień, a to i tak ekspresem. Zastanawialiśmy się co zrobić i wtedy zadzwonił Artur z zapytaniem kiedy będziemy w Warszawie, bo można już oglądać pomieszczenia. Był nieco zdziwiony, jak mu powiedziałam, że za godzinę ;). Tym sposobem będąc już drugi dzień w niezbyt czystym ubraniu i gumowych klapkach dokonaliśmy inspekcji pomieszczeń i przy okazji załatwiliśmy rejestrację przyczepy i homologację haka. Kolejny dzień miał być bez niespodzianek, ale z Warszawy przez Ryki nie jedzie się szybko. Tak więc nie tylko udało nam się zaspać, ale Pan od ubezpieczeń był opieszały, na drodze było tłoczno i Bartek przerysował auto ;). Zadzwoniliśmy do Banku żeby kolejny raz przełożyć podpisanie umowy. Jechaliśmy i jechaliśmy, ale przed Krakowem zrobiło się luźniej w mieście nie było korków, więc postanowiliśmy załatwić jeszcze ten kredyt. Udało się - choć w banku patrzyli dziwnie, bo może my już zaczęliśmy dziwnie pachnieć po trzech dniach ;)). Kredyt podpisany, ale na tym nie koniec. Po pierwsze przyczepa nie zmieściła się do garażu, ani u nas, ani u Grześka. W dodatku złapała gumę. A na domiar złego przyszedł czas na odbiór dowodu rejestracyjnego w Szczecinie i wpis do księgi wieczystej w Warszawie. Musieliśmy poprosić trzy osoby w dwóch różnych miastach do pomocy - dzięki wielkie za tak dobrych przyjaciół! Tym sposobem poszły dwie przesyłki konduktorskie jedna do odbioru w Warszawie o północy, a druga o 6:30 w Szczecinie. Konduktor nie miał drobnych i kosztowało nas to podwójnie ;). Dzisiaj papiery już wróciły i wszystko wróciło do normalności. Szkoda tylko, że spaliśmy tylko trzy godziny, ale wszyscy nam mówią, że budowa to straszna rzecz. Faktycznie czas się bać - jeszcze sie nie zaczęła,a my juz mamy urwanie głowy...

Anna Bucholc prosi o komentarze:

25 lipca 2009

Solina w deszczu


Została nam ostatnia odnoga ale dzisiaj leje tak ze chyba sie nie wynurzymy z namiotu. Pozostała część ekipy zrezygnowała z wycieczki. Mam nadzieje ze jutro sie poprawi wciąż jeszcze mamy szansę zrealizować plan...


Pokaż Solina kajakiem na większej mapie
Plan został zrealizowany - Solina opłynięta, ale zlało nas tak przeraźliwie, że faktycznie sucha nitka na nas nie została ;). Poprzedniego dnia popłynęliśmy do Chrewtu, na obiad i 'zaliczyć' odnogę Chrewciańską. A powrót to pasmo niekończącego się wiatru w twarz, wielkich - jak na jezioro fal, siekącego deszczu i najpiękniejszych solińskich zatoczek. Na koniec nam trochę odpuściło - przez 30 minut w sam raz na pakowanie mieliśmy pełnię słońca, a potem znów tylko deszcz... Zrobiliśmy prawie 90km, z czego większość jednak przy ładnej pogodzie.
Zobacz inne fotki kajaki na solinie

23 lipca 2009

Solina wyspa skalna


Na tej wyspie bedziemy dzisiaj spali.

22 lipca 2009

Solina :)


Dzien pierwszy zwiedzamy wszystkie zatoczki wiec nie wiem czy uda nam sie zrealizować plan

Pogoda jest piękna ;)

17 lipca 2009

MAMY GO!

Wygląda na to, że czasem warto ponarzekać. Dziś 17 lipca 2009 o godzinie 14 otrzymaliśmy decyzję kredytową! Niestety nie jest, aż tak pięknie, bo chociaż oferta w sensie wysokości kredytu jest lepsza, to jednak jest to Bank z raczej średnią opinią (w kierunku do złej), no ale zawsze to coś. Poza tym nasze motto życiowe brzmi przecież "kto nie ryzykuje - ten nie je!" WIĘC WITAJ BUDOWO!! :)

Teraz mogę odetchnąć z ulgą i zaraz zacznę uzupełniać zaległości na blogu... a jest tego sporo!

16 lipca 2009

KREDYT JAK W BANKU

Właśnie wróciliśmy do Krakowa. Skończyły się urlopy i obowiązkowe szkolenie w Warszawie.
Zobacz pozostałe fotki SZKOLENIE

Szkolenie okazało się bardzo owocne i mam wrażenie, że wszyscy byli bardzo zadowoleni (i zmęczeni), a hotel no cóż wystarczy powiedzieć, że na pewno robi wrażenie - z resztą bez marudzenia nadaje się na konferencje i na... wesela. Dziewczyny popływały na gratisowych łabędziach i było śmiesznie, a wieczorem pożarły nas komary. Powrót do rzeczywistości był powalający. W środę po szkoleniu masę spotkań, oglądanie warszawskich lokali i javascript:void(0)wszystko w biegu i na czas, bo po południu musieliśmy być w Krakowie. I w trakcie tego wszystkiego telefon z banku. Trzeba donieść kolejne potwierdzenia.

Okazuje się, że według banku Nordea mogę przesłać do urzędu skarbowego każdy Pit za pośrednictwem poczty, ale bank uzna w takim przypadku, że taki Pit nie został złożony! Jakby tego było mało okazało się, że potwierdzenie przychodu wystawione przez urząd za rok 2008 też nie jest wystarczającym dowodem na to, że płacę podatek od wynajmu! Pani analityczka zażyczyła sobie pieczątki na druku Pit, chociaż już wcześniej była mowa o tym, że Urząd Skarbowy w Szczecinie nie pieczętuje Pit-ów, tylko daje osobną karteczkę, że Pit wpłynął. Poza tym nawet gdyby dawał to i tak nie wstecznie. Prawdę mówiąc można dostać apopleksji - załatwianie kredytu w banku Nordea trwa już prawie cztery miesiące i ciągle czegoś brakuje. W końcu sama już nie wiem, czym się ten bank zajmuje, ale raczej kredytów na budowę domu nie udzielają - zamiast tego pastwią sie nad klientem i wodzą go za nos! Załatwianie kredytu trwa obecnie dłużej niż budowa domu - to przechodzi ludzkie pojęcie. A wracając do Nordei to po zrobieniu awantury okazało się, że już nie trzeba kolejnych potwierdzeń za złożenie Pitu, teraz chcą potwierdzenie zapłaty podatku za ostatnie 4 miesiące, chociaż otrzymali potwierdzenie o niezaleganiu, wszystkie umowy najmu oraz wpłaty tych kwot od najemców na moje konto. Mam wrażenie, że ten dom nigdy nie zostanie wybudowany, albo że skończę co najmniej siwa jeśli nie w domu wariatów. Bank sprawdza też moją firmę - komplet dokumentów za dwa lata! W końcu zostałam zapytana, czy to ja biorę kredyt, czy firma? BANKU NORDEA ZDECYDOWANIE NIE POLECAM - W KRAKOWSKIM ODDZIALE ZATRUDNIAJĄ NIEKOMPETENTNYCH PRACOWNIKÓW, KTÓRZY NIE POTRAFIĄ NAWET CZYTAĆ ZE ZROZUMIENIEM TREŚCI I NIE ODRÓŻNIAJĄ POSZCZEGÓLNYCH DOKUMENTÓW.

09 lipca 2009

Z DZIECIAKAMI CIĄG DALSZY

Właśnie wróciliśmy od Ali i Piotra z wieczoru filmowego. Oglądaliśmy 'Havana - miasto utracone' piękny film gorąco polecam. Tytuł wybieraliśmy pod kątem dzieci, ale wyszło tak, że wybraliśmy dla nas. Dzieciom się podobało - piękna kubańska muzyka, kolorowe stroje, a reżim to dla nich na razie obce pojęcie, kiedyś jeszcze zrozumieją o czym był ten film.
Dzisiaj jeszcze nie śpimy, a czeka nas dno morskie (Bonarka) i kino 3D 'Pod taflą oceanu', a potem już do domu i koniec przygody...

Anna Bucholc prosi o komentarze:

08 lipca 2009

Z DZIECIAKAMI NA SZLAKU

DZIEŃ PIERWSZY

Dzieciaki - Ola i Marek przyjechali z Dziadkiem w piątek 03 lipca. Niestety my byliśmy w pracy, więc do popołudnia zwiedzali Kraków. Marek mówi, że Wawel obkrążyli raz i weszli do środka - na rynek Wawelu :) i potem udali się na lody. Po lodach poszli na Sukiennice, a potem razem zjedliśmy obiad i wieczorem graliśmy w UNO - ograliśmy Dziadka! Wyekspediowaliśmy Dziadka na pociąg i zaczęła się przygoda!
Zobacz inne fotki pieniny

PIENINY

Rozbiliśmy namioty w Sromowcach Niżnych (nazwa podobno pochodzi od wypasu owiec - tak mówią Flisacy - że jednemu góralowi ciągle ktoś kradł owce z wypasu, aż się w końcu zdenerwował i mówi: 'Srom te owce' i stąd nazwa Srom - owce ;)).
Od pieniny

ZWIEDZANIE ZAMKU W NIEDZICY
Zamek powstał w XIIw. dla ochrony szlaku handlowego. Jest bardzo dobrze zachowany i wiąże sie z nim całe mnóstwo legend. Podobno więziony w nim był Janosik! Jak głosi legenda tak tęsknił za Maryną, że wyrwał łańcuch, wybił dębowe drzwi i uciekł z zamku przez okienko w kaplicy. Po łańcuchu została dziura i jak się wsadzi do niej palec i pokręci to może się spełnić każde życzenie. Problem w tym, że nie odkryto którym palcem i w którą stronę trzeba kręcić. Nikt z nas nie odważył się włożyć palucha, ale Marek do dziś zamęcza nas kolejnymi wersjami który to będzie palec, w którą stronę i dlaczego! W lochach zamku oprócz Janosika przetrzymywano chłopów pańszczyźnianych. Podobno jak się chłop do odrobienia pańszczyzny nie stawił to go zamykano, jak przysłał w zastępstwie żonę to musiała pracować dwa razy dłużej, a jak dziecko to cztery razy. Studnia na zamku w Niedzicy według pamięci Oli ma ok.60m głębokości i dzięki niej można sprawdzić wierność małżonka. Musi krzyknąć imię ukochanej do studni i jak się nie obudzi łysy to znaczy, że nie zdradza ;). Bartek krzyczał i włosy ma, ale podobno w okolicy jest źródełko, po którym włosy odrastają, więc nie ma 100% gwarancji. Zamek nam się podobał, ale największą atrakcją było pływanie kajakami po zalewie Czorsztyńskim.
Od pieniny

ZALEW CZORSZTYŃSKI
Budowa zapory wzbudzała protesty ekologów i mieszkańców wioski Czorsztyn, ale zdążyła się sprawdzić zaledwie po jednym dniu od otwarcia. Zbiornik miał się zapełniać latami, ale w 1997r. przyszła ogromna powódź i zapełnił się w ciągu trzech dni ratując mieszkańców całej doliny Dunajca, aż po ujście Wisły. Teraz turyści mają podwójną atrakcję: wspaniałe jezioro i kąpiel nad zalanymi domostwami wsi Czorsztyn. Zalew ma 1,7km szerokości i 12,5km długości. My przepłynęliśmy z Niedzicy do Czorsztyna żeby z bliska przyjrzeć się ruinom Zamku Czorsztyn. Ale była zabawa - mieliśmy dwa kajaki - dzieciaki pierwszy raz kąpały sie w kapokach i tak się skończyło, że za pierwszym razem Olka mało nie wyskoczyła z kapoka, a Marek tak się zanurzył, że aż wody się napił. Potem uczyli się wiosłować i to dopiero była jazda. Dobrze, że mieliśmy linę, bo płynęli zygzakiem. Ola już się nauczyła, a Marek... no musi jeszcze poćwiczyć. Marek miałczy, że już nie musi się uczyć, bo on ma taka chorobę, że mu się lewa myli z prawą - Ola nie protestuje, że już umie... Wieczorem zrobiliśmy grilla i oglądaliśmy film na laptopie. Ola musiała bronić Marka przed robalami, które odkrył na kempingu :). Podobno w domu takich nie ma - no nie wiem... W każdym razie dzielnie sobie poradzili z wielonogami, ale spać poszli o 1 w nocy, wstali o 4 rano, bo im zeszło powietrze z materaca. Spacerowali nad rzeczką i po lesie. Przed 6 na szczęście się obudziłam i zagoniliśmy ich do spania zamieniając się na namioty...
Od pieniny

SZCZYT SZCZYTÓW CZYLI MOGIELICA 1171m n.p.m.
Dzieciaki po raz pierwszy wybrały się w góry i to od razu, żeby zdobyć najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego. Spotkaliśmy się w Jurkowie z Alą, Piotrem i ich znajomymi i wyruszyliśmy zielonym szlakiem. Na początku było super, ale pierwsze podejście okazało się baaaardzo męczące - na szczęście wzdłuż szlaku rosły borówki, bo inaczej byłoby bardzo ciężko. Jak się zapytałam czy się wycieczka podobała Ola zamuczała: noooo, a Marek dodał: 'najfajniejsze były jagody'. No tak, najważniejsze, że szczyt zdobyto. A Ola całą drogę marudziła, że ma lęk wysokości, po czym na szczycie zdobyła wieżę na którą wszyscy baliśmy się wyjść. Marek wyszedł tylko na drugie piętro z pięciu, bo co prawda nie ma lęku wysokości, ale ma lęk 'szerokości', a przestrzeń zaczynała się nad lasem, czyli właśnie na drugim piętrze ;). W dół wcale nie szło się lepiej, bo nóżki już bolały i jak w Shreku cały czas osiołki pytały: 'daleko jeszcze?!' Na szczęście borówki podtrzymywały funkcje życiowe i szczęśliwie dotarliśmy do celu i już o 17 dzieci smacznie spały w samochodzie. nie mogłam się powstrzymać i wysłałam zdjęcie 'aniołków' do rodziców. Otrzymałam odpowiedzi: od Agi: 'O tej godzinie ich uśpiliście?!!' i od Sławki: 'To nie nasze. Jakieś podmienione'. I tak zakończył się kolejny dzień, a w nocy znowu padało.
Od pieniny

ROWERY I Červený Kláštor

W Szczawnicy wypożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy na Słowację, aż do Czerwonego Klasztoru. Klasztor powstał w 1320r. i nazwę zawdzięcza czerwonej dachówce, którą jest pokryty. Podobno w klasztorze mieszkał latający mnich brat Cyprian - nie wiemy - nie widzieliśmy, dla nas zasłynął z pysznych zapiekanek i słowackich lodów. Dzieciaki bez szemrania przejechały 24 km - mówią, że było trochę męcząco, ale ścieżka ładna - nad brzegiem Dunajca. Po południu poszliśmy na kajaki, ale nie pływaliśmy za długo, bo zanosiło się na burzę. W nagrodę poszliśmy na pizzę do podzamkowej karczmy. A wieczorem było ognisko i kiełbaski - całe szczęście, że zdążyliśmy zjeść i uciec do namiotów, bo burza w końcu przyszła i lało przez całą noc.
Od pieniny

SPŁYW DUNAJCEM, TRZY KORONY I ZŁOTE MEDALE
Rano wybraliśmy się na spływ przełomem Dunajca. To chyba największa atrakcja turystyczna Pienin. Popłynęliśmy do Krościenka (na lody;)). Trasa spływu ma ok.24km, a różnica poziomów wynosi 36m. Spływ trwa w zależności od poziomu Dunajca od 2 do 3 godzin. Dla nas to była super atrakcja, bo wcześniej widzieliśmy część trasy z rowerów i z drogi, którą jeździliśmy codziennie. No i przepływaliśmy niedaleko naszego kempingu. Tratwa składa się z 4 wąskich, drewnianych łódek i zabiera do 12 pasażerów. Siedzieliśmy w trzech rzędach - pierwszy musiał wybierać wodę z łódki, drugi pięknie śpiewać, a nasz trzeci w razie zatrzymania na mieliźnie - pchać łódkę. Flisacy opowiadali nam historie jak to z Trzech Koron spadł przewodnik i turyści musieli sami zejść na dół i.... kupić następny. Płynęło się fantastycznie, piękne krajobrazy, ptaki, słonko, strome skały i wielkie góry. Nawet fale były i zalało Marka. Flisak zadawał nam zagadki, ale nie wszystkie udało nam się rozwiązać. Z Krościenka po obiedzie wyruszyliśmy zdobyć najbardziej znany szczyt Pienin - Trzy Korony 982m n.p.m. Ola z Markiem robili wszystko żeby nie iść, ale w końcu się zmusili i choć pod górę wszystkim nam było ciężko - widok ze szczytu wynagrodził wszystkie trudy. Było fantastycznie, pogoda dopisała, a ponieważ wyszliśmy późno nie było tłoku i na szczycie byliśmy sami. Marek trochę się bał, ale był twardzielem i nawet uśmiechał się do zdjęć, a Olka pozbyła się wszystkich lęków i w nagrodę za zdobycie szczytu dostali złote medale! Najśmieszniejsze było schodzenie w dół - błoto przez cały czas. Poszliśmy trudniejszym szlakiem szczytowym, żeby zrobić pętle do samochodu. Czyli przeszliśmy górami tą samą drogę, którą przepłynęliśmy wcześniej łodzią. Ubabraliśmy się w błocku po pachy i każdy zaliczył przynajmniej jedną wywrotkę, ale było śmiechu. Do samochodu wsiadaliśmy bez spodni i z butami w ręku ;). Potem musieliśmy szybko składać obóz, żeby zdążyć przed burzą i zanim zaczęło padać jeszcze zaliczyliśmy ostatnią kąpiel w zalewie. Było pięknie - dwa zamki i zachód słońca...
Od pieniny

PODSUMOWANIE
Z 32 najwyższych szczytów Polski Dzieciaki zdobyły już 2 i to w ciągu trzech dni!
'To są najfajniejsze wakacje - męczymy się przez zabawę'. A najważniejsze, że codziennie jedliśmy najlepsze lody na świecie - te z Krościenka od Pana z okienka na rynku. A w drodze powrotnej do domu Marek nagle krzyknął: 'O Jezu! Ja teraz myślę ile mam surowców!' No i wyszło na to, że człowiek się uczy całe życie. Dzieciaki jeszcze naucza nas jak się robi biznes. Oboje grają w gry strategiczne on-line i w samochodzie już im się przypomniało, że trzeba nadrobić stracony czas. Natychmiast po wejściu do domu został odpalony internet i chyba najlepiej dla nas wapniaków przytoczę fragment rozmowy:
Ola: 'Patrz jak mnie Mama wyprowadziła! Będę miała nowego kreta!'
Marek: 'Ale będzie kasy!'
Ola: 'Kurde nie mam brokułów i ziemniaków'; 'Ja nie wiem co moja Mama tu robiła...'
Marek: 'Olu, pomyśl jak ja będę miał. Ile będę miał kasy jak mi przychodzą tylko tacy klienci, którzy mi płacą powyżej stówy...'
No i co ktoś rozumie o co chodzi? Ubaw po pachy dla ułatwienia podpowiem, że dzieci kręcą interesy w tysiącach krasnotalarów. Jedna działka 90.000... no nie byle jaki biznesik nie? A ubaw po pachy...

Anna Bucholc prosi o komentarze: