PRZEZ INDIE DO NEPALU I Z POWROTEM

Ten blog powstał, by na zawsze uwiecznić wspomnienia z wyprawy do Indii i Nepalu. Niepostrzeżenie stał się częścią mojego życia. W korowodzie codziennych zdarzeń i spraw do załatwienia znalazłam w końcu miejsce na odnalezienie samej siebie.



21 grudnia 2011

NOWY ROK - NOWY WZROK

Koleżanka pożyczyła mi książkę 'Prowadził nas los' o podróży autostopem przez świat. W jednym z rozdziałów Kinga wspomina, że skusiła się na laserową korekcję wzroku: 'budzę się rano, otwieram oczy i widzę, że widzę...' Może banalne, ale właśnie wtedy podjęłam ostateczną decyzję i za kilka godzin będzie już po. Skończy się szukanie okularów (bo jak mam je znaleźć skoro bez nich nie widzę), skończy się parowanie (ja to nazywam człowiek mucha - wchodzisz do knajpy, a szkiełka robią się mleczne), skończy się kupowanie soczewek, upychanie ich w plecaku (noszę jednodniowe, więc przy dłuższych wyjazdach trochę ich jest) i zakładanie po omacku niekoniecznie czystymi placami. Przy wadzie -5 świat jest całkowicie rozmazany, to niesamowite, że mój jeszcze dziś stanie się ostry i wyraźny. I choć trochę się boję, to chyba będzie najlepszy prezent pod choinkę ;).

p.s. dożyliśmy cyber czasów - sam zabieg trwa 30 sekund - po 15 na każde oko, jest zupełnie bezbolesny i daje natychmiastowy efekt. Okularom mówię nara - może już się nie zobaczymy?

07 grudnia 2011

OGNISKO DOMOWE

Kiedy po wielu ciężko przepracowanych godzinach, z bolącym kręgosłupem i piekącymi oczami, siadasz zakurzony przed własnym kominkiem, myślisz sobie: 'jaki piękny jest ten świat'.

od dziś mamy ogrzewanie, a temperatura już wzrosła do 7 stopni. Kocham ten dom.

06 grudnia 2011

EGIPT ABU SOMA - windsurfing i nurkowanie

Objuczeni sprzętem jak wielbłądy zawitaliśmy do hotelowego lobby w Soma Bay. Oszołomił nas nieco poziom 5 gwiazdek wybranych przez Jacka, ale przynajmniej pogadaliśmy sobie z Panem od bagażu (ukończył filologię francuską 6 lat temu...). Rozmowa była na temat nowej sytuacji społeczno - politycznej. Ech, gdyby tak u nas frekwencja wynosiła ponad 70%, a karą za niegłosowanie byłby mandat w wysokości 500 funtów (to mniej więcej średnia miesięczna pensja). Żeby ograniczyć wielokrotne głosowanie przez jedną osobę, wprowadzili moczenie palca w chwili oddania głosu - płyn utrzymuje się na ciele przez 4 dni i jest widoczny tylko w specjalnym oświetleniu. Nie trzeba jeździć do innego miasta po kartkę do głosowania, ani specjalnie zapisywać się w innej, wybranej komisji. W każdym razie wybory w miejscowościach turystycznych przebiegają spokojnie i zakończą się w ... styczniu ;). Wszystkie wycieczki do Kairu zostały wstrzymane do odwołania.
Od Egipt Soma Bay - diving&windsurfing

Wielki błękit dookoła, lekkość w pływaniu i to uczucie chyba porównywalne ze stanem nieważkości. Rafa już na 10m zatraca kolory, więc jeśli ktoś ceni sobie bogactwo barwnych korali i mnogość rybek to polecam maskę z fajką zamiast nurkowania. Ja kocham to przestrzenne pływanie za nieograniczone poczucie wolności. Na rafie czuję się jak część tego bajkowego świata, jak Nemo, a nawet Flipper.

Oglądaliśmy wraki i pływaliśmy z prądem jak żółw Luzak z 'Gdzie jest Nemo'- trzy fantastyczne dni nurkowe z polską bazą Synuś Divers - dobrze i tanio. W międzyczasie dwa długie dni na desce na spocie w Abu Soma - fajne miejsce z dobrym wiatrem, ale po tym wszystkim wracasz jak z krzyża zdjęty. Umęczeni po budowie nie mieliśmy grama odpoczynku. Dni wypełnione pozytywnymi wrażeniami i codzienne, dobijające poranne wstawanie, po powrocie kurs ratownika nurkowego, a teraz znów na budowie - my to wiemy jak sobie zrobić dobrze. Muszę się przyznać, że choć było fantastycznie to chętnie zaszyłabym się w ciemnym kącie i przestała odbierać telefon. Czasem tak bywa, dobrze, że święta za pasem...

07 listopada 2011

DIVERSNIGHT 2011


Dawno, dawno temu (bo w 2005r.) w pewien zimny i ciemny piątkowo-listopadowy wieczór w jednej z knajp w dalekiej Norwegii ktoś wpadł na pomysł, że byłoby fajnie zorganizować nurkowanie nocne odbywające się w całej Norwegii w tym samym czasie. Niezależnie od tego ile wtedy wypili, cztery tygodnie później operacja została zakończona i wspólnego nura zrobiło 351 osób z 40 różnych miejsc w Norwegii. Oto potęga internetu ;). Rok później zgłosiło się 889 nurków z 3 różnych krajów. W tym roku organizatorzy chcieliby pobić rekord świata - do udziału zgłosiło się 26 krajów z 215 miejscami nurkowymi - na Zakrzówku 3 listopada o 20:11 nura dało 33 uśmiechniętych, zadowolonych z siebie nurków i było świetnie. Zobaczyć Zakrzówek rozświetlony taką ilością latarek i majaczące wokół opływowe cienie - bezcenne. Tym, którzy pływali w sucharach nawet nie było zimno, a ludzi nurkujących w piankach pozdrawiamy serdecznie.

CZEKACIE NA MUNDIAL? TO DLA WAS CHWILA MUZYKI

01 listopada 2011

NIENAWIDZĘ HALLOWEEN

Cukierek albo psikus - żeby to chociaż po Polsku mówili, ale nie, amerykanizm dopadł nas i wydusi każdy grosz z kieszeni. Jurkowi obrzucili podwórko jajkiem i porozwieszali papier toaletowy w charakterze ozdoby, bo nie zdążył wyjść do furtki. Obrzydliwe, skomercjalizowane, konsumpcyjne święto, którego idei większość Polaków nie pojmuje - ja w zasadzie też nie wiem o co w tym chodzi? O imprezę z przebieranką - to by fajnie było, ale u nas to jakby nie pasuje. Jak mi ma wyszczerbiona dynia przypominać o najbliższych, którzy odeszli to ja wysiadam! Wynocha - i żadnych cukierków nie będzie!

Może to pogoda tak źle mnie nastraja? W Warszawie dziś wilgotno i chmurnie, a mnie jest przykro, bo tylu wspaniałych ludzi nie ma już z nami, a świat wokół wciąż tak samo się kręci. Na cmentarzach zaś festiwal obfitości - kiełbaski i draże wśród kwiatów i plastikowych zniczy. Na Bródnowskim można było kupić nawet koszule nocne. Zostawiam to bez komentarza...

30 października 2011

CIĄGLE NIC CIEKAWEGO

murowanie, cięcie, malowanie, klejenie, pylenie, sprzątanie, kupowanie i wciąż kończąca się kasa - tyle u nas - niekończąca się opowieść, ale... w czwartek szykuje się Noc Nurków i znowu będzie o czym pisać...

p.s. kibicują nam już wszyscy sąsiedzi, a nawet koniarze z pobliskiej stajni - jeśli pogoda dopisze to może przeprowadzimy się przed świętami - Bożego Narodzenia, nie Wielkanocy ;))

24 października 2011

EUROLOT.COM

Ze Szczecina do Krakowa w godzinę i 5 minut za jedyne 195zł. zamiast 10 godzin pociągiem? Nowa oferta Eurolotu jest świetna. Do tego niespodzianka - kanapka, kawka lub herbata (z prawdziwą cytryną - nawet lufthansa nie daje już cytryny) i soczek, a na deser batonik. W kwestii promocji są bezkonkurencyjni - napisali rewelacyjny artykuł o Szczecinie, połączyli Gdańsk z Popradem, żeby można było skoczyć na narty i Kraków z Gdańskiem żebyśmy mogli lecieć na windsurfing na Helu :). Przewożą sprzęt - narty i rowery 100zł, a nad deskami windsurfingowymi jeszcze się zastanawiają, za to dwa komplety sprzętu nurkowego przewiozą za 150zł. Mam nadzieję, że nie splajtują i nie podniosą cen!

15 października 2011

Złoty medal dla 'zderzaka Łągiewki'

Przed chwilą się dowiedziałam, że polski wynalazca otrzymał złoty medal za najwybitniejsze osiągnięcie wynalazcze minionej dekady! Pochłaniacz energii - choć podobno trudno wytłumaczyć jego działanie na bazie obecnie znanych praw fizyki - zmieni sporo w przemyśle samochodowym (mam nadzieję). W Polsce ma mieć zastosowanie w barierach energochłonnych, a w Kuwejcie będzie chronił statki wpływające do portu - z resztą zobaczcie sami:
Szkoda, że trzeba było tyle czekać - gdyby pochłaniacz został zastosowany wcześniej do tej pory mielibyśmy o 2 samochody więcej ;).

07 października 2011

WSZYSTKO CZERWONE

Nie jest tajemnicą, że oboje lubimy czerwony kolor jednak nie pomyślałabym, że będziemy chcieli mieć czerwoną podłogę. Decyzja zapadła przedwczoraj - nagle zdecydowaliśmy, że trzeba iść na całość i wczoraj przyjechała pierwsza 'grucha'.

Z resztą nie tylko my byliśmy ciekawi jak to wyjdzie, bo cały dzień mieliśmy na budowie zespół technologiczny ;)

Teraz pozostaje się modlić żeby po wyschnięciu nie wyszedł majtkowy różowy ;)))

Panowie głaskali ten beton przez 20 długich, nocnych godzin...

29 września 2011

Światełko w tunelu

W świecie wielkich przemian i pędu cywilizacyjnego na miarę XXI wieku zaskoczył mnie i rozbawił tekst z całkiem ambitnego amerykańskiego filmu, którego tytułu już nawet nie pamiętam: 'w życiu ważne jest, by znaleźć kogoś kto lubi Ciebie DOKŁADNIE takim jakim jesteś. Nie ważne czy jesteś ładny czy brzydki, chudy czy gruby, jak znajdziesz tego kogoś to on zawsze będzie uważał, że świeci Ci słońce z dupy.'

p.s. ten film to 'Juno' - serdecznie polecam.

19 września 2011

Zwariowany weekend z Georgem Michaelem, Panem Kazikiem i sprzątaniem świata czyli Kraków, Wrocław, Szczecin i Warszawa

Ufff... Dawno nie mieliśmy takiego zagęszczenia wydarzeń. Wszystko zaczęło się w piątkowy wieczór od gorączkowego gromadzenia małych i większych pakunków - połączonych w zestawy, a każdy na inną okazję.
Był tam więc zestaw turystyczno-budowlany obejmujący ubrania robocze, prowiant, narzędzia, przybornik małego kuchcika, poduszki (przydały się także we Wrocławiu i Szczecinie) oraz wszelkiej maści kable
i urządzenia elektroniczne służące prowadzeniu firmy oraz wyszukiwaniu ciekawych i przydatnych informacji.
Zestaw wyjazdowo-koncertowy składał się głównie z ubrań, peleryn przeciwdeszczowych oraz torebusi z niezbędnikami koncertowymi (m.in. kanapki,pomadki, dokumenty i bilety, okulary oraz forsa (nie do końca potrzebna, bo wszystko było na żetony, a jeden żeton po 8zł. - skandal! bo woda i cola w cenie jednego żetonu była)).
Zestaw początkującego nurka obejmujący pianki, płetwy, gadżeciarski jacket Artura oraz wzbudzający powszechne uznanie automat marki leglad (także Arturowy), czapki, rękawiczki i grube skarpety oraz ciepły napój w termosie - niealkoholowy oczywiście ;). Zestaw kulturalno-rozrywkowy czyli osadnicy+żeglarze+rycerze - pełna wersja planszowa na długie, zimne i ciemne wieczory na budowie. Ostatni i najbardziej istotny był zestaw do załatwienia spraw w Urzędzie - tzw.gruba teka budowlana tym razem wzbogacona o dowody osobiste do wymiany.
Wszystko to upchane do samochodu rozpoczęło podróż na Zakrzówek w sobotę o 8.00. To się nazywa akcja nurkowa! Sprzątaliśmy na powierzchni i pod - a znaleźć można było wszystko! Od komórek po komputery i telewizory, a nawet piwa schłodzone do wypicia gotowe. Trafiliśmy (szczęście początkującego) na pierwszą stronę 'gazety' z naszym pierwszym nurkowaniem z łodzi ;) . Tu Mama trzeba nacisnąć na to podkreślone.
Od Zakrzówek - sprzątanie świata
Było to z resztą i najdłuższe nurkowanie,
bo aż 77 minut, a zmarzliśmy okrutnie. Akcja skończyła się o 13 wspólnym zdjęciem grupy ze śmieciami.
Od Zakrzówek - sprzątanie świata

Nastąpiła szybka zmiana stroju i przenieśliśmy się do Wrocławia. Pan Kazik, który wynajął nam mieszkanie (2 pokojowe dla 5 osób) okazał się oszustem. To znaczy jak sam stwierdził zapomniał powiedzieć, że to nie jest jedno mieszkanie, tylko dokwaterowanie do dwóch już wynajętych mieszkań. Ostatecznie powiedział mi, że nie ma co wybrzydzać, bo o tej porze i za tą cenę nie znajdziemy już innego lokalu, a on jest zajęty (oglądał siatkówkę) i nie tylko się
rozłączył, ale postanowił też więcej nie odbierać (w wolnej chwili zajmę się Panem). Miał rację nawet nie próbowaliśmy szukać tylko popędziliśmy oglądać nowy cudny stadion i Georga Michaela z orkiestrą symfoniczną. Ładnie było, ale trochę smętnie tzn.sentymentalnie ;) (Piotrek mówi, że jesteśmy jeszcze za młodzi na takie koncerty).
Stadion super nowoczesny, a akustyka świetna. Wrażeń z koncertu nie zdołał zepsuć nieziemski korek (policja zablokowała wszystkie drogi wjazdowe do centrum i nakazała wszystkim wyjazd na autostradę), ani
pozostali lokatorzy, z których jeden obudził nas o 2 nad ranem, a drugi o 7.

Zjedliśmy cudowne śniadanie na Ostrowie Tumskim i przenieśliśmy się do Szczecina. Na zdjęciach do nowych dowodów wyglądamy jak obcy - dosłownie. Poza tym okazało się, że tylko ja mieszkam pod nr5, a wszyscy inni zameldowani w naszym domu
pod nr 5/1, a to jest jednak zasadnicza różnica. Sprawę trzeba wyjaśnić, bo teraz już nawet w Urzędzie nie wiedzą, kto, jak, kiedy i po co zmienił adres dla domu
jednorodzinnego na nr5 mieszkania 1. Tak czy owak wnioski o wydanie nowych dowodów zostały złożone, a kartki do głosowania pobrane i przenieśliśmy się do Warszawy.
Tutaj nastąpiło piękne ukoronowanie zwariowanego weekendu - nadano nam nazwę ulicy i to w dodatku na tą, którą sami wybraliśmy! Madzia została Matką Chrzestną
ponieważ to jej nazwa była najbliższa tej, którą ostatecznie mamy - wybrała 'podróżników', twierdząc, że to do nas pasuje. Niestety okazało się, że nieopodal jest ulica Podróżna i Turystyczna, więc zdecydowaliśmy się na Wędrowców i udało się.

12 września 2011

LIMNOS

Bartek, wesoły kominiarz z okolic Kontopouli - powiedziała Pola wbijając zęby w soczystego arbuza. Od dwóch tygodni mieszkamy w namiocie na tej wyspie z liczbą mieszkańców nie przekraczającą ilości osób mieszkających w jednym z gdańskich falowców. Dwa dni i przemierzona w szerz Serbia i Macedonia pozwoliły nam dojechać do Grecji gdzie przemiły celnik sprawnie wyłowił nas z kolejki samochodów i z szerokim uśmiechem i słowami: Polska? Welcome, wskazał pusty przejazd. Potem jeszcze tylko 5 godzin promem i od przyjazdu mamy już 10 dni ślizgowych pod rząd.(jak jutro nie przestanie wiać to wszyscy - pomijając Jacka - padniemy ze zmęczenia). Spot jest całkiem fajny. Woda przejrzysta, żadnych glonów i tylko jeżowce po drugiej stronie zatoki dają się we znaki. Niestety jak dla początkujących warunki raczej trudne. Wieje ostro i w większości szkwaliście. Poza tym szybko robi się głęboko, ale to okazało się zaletą, ponieważ po (co najmniej) trzystu próbach potrafimy już robić waterstart, czyli podnosimy żagiel będąc w wodzie, ustawiamy się z wiatrem, nogi na deskę i cały czas płynąc pozwalamy żeby wiatr nas wyciągnął z wody. Łatwe nie jest, ale na falach innej metody dla mnie nie ma. Żadne tam wyciąganie za sznurek, bo mnie przewraca i ręce omdlewają, a takie wyciąganie prosto z wody to nawet efektownie wygląda ;).

W ramach próbowania greckich specjałów postanowiliśmy kupić miejscowe wino. Pani doradziła nam wino Retsina (czasem retzina)- 3 litry w bardzo korzystnej cenie. Nazwa adekwatna do smaku - posmak rycynowy wino zawdzięcza żywicy sosnowej, a tradycja wyrabiania tego rodzaju wina sięga w Grecji 2700 lat. Na szczęście w 24 osobowej grupie zmęczy się każdą ilość miejscowego przysmaku ;).

01 września 2011

DEKADA ZA NAMI

Dawno, dawno temu wyobrażałam sobie ten dzień. Od rana miały być fanfary. Pierwsze promienie paryskiego słońca miały oświetlić nasze twarze. Pyszne śniadanie w hotelu na zaciszu i my dwoje wspominający wczorajszą imprezę dla rodziny i znajomych. Miało być jak w filmach. Przyjęcie w ogrodzie oświetlonym lampionami, muzyka na żywo, wspaniałe dania (świniak opiekany nad ogniskiem) i my w strojach ślubnych (martwiłam się tylko czy się w nie zmieścimy :)). Chwilę później wylatujemy do wymarzonego Paryża – teraz można już powiedzieć, że latami odmawiałam wyjazdu do Paryża czekając na ten dzisiejszy dzień. Jeśli ktoś jeszcze tego nie wie, Paryż jest zbudowany na takim samym planie architektonicznym co Szczecin, a największe ronda są ułożone względem siebie z zachowaniem odległości do delty Odry dokładnie tak jak piramidy w Gizie względem Nilu (z zachowaną proporcją rozmiaru!). Po wspaniale spędzonym dniu mieliśmy pójść na rewię w Moulin Rouge. Tam zjedlibyśmy kolację i przy lampce szampana wspominali dawne dzieje patrząc sobie głęboko w oczy. Tak... wyobrażenia młodego człowieka są – no cóż – nie wypada napisać inaczej niż: są jakie są... Wtedy myślałam jaki to odległy czas te 10 lat, aż tu nagle życie rozpędziło się i nabrało takiego tempa, że przystanek z 10-leciem śmignie mi tylko w oknie na chwilę i popędzi we wspomnieniach do późnej starości.

Obudził mnie metaliczny głos faceta sprzedającego ryby. Spojrzałam na uśpionego męża i wygrzebałam się z namiotu. Lekko niewyspana pomyślałam tylko, że delikatny chłód minionej nocy ulotni się za chwilę i będziemy pakować sprzęt w piekącym upale. Jesteśmy na Lemnos lub Limnos jak kto woli i po 10 ślizgowych dniach bolą nas ręce. Windsurfing od połowy sierpnia to już tradycja – jak narty w lutym z tą samą ekipą. Dzień nie zapowiada się imponująco. Dwa dni temu przestało wiać, więc z barku innych zajęć zwiedzamy okolicę. Wieczorem szybki grill (jak co dzień od trzech tygodni) ze stałym menu: souvlaki, kurczak, sałatka grecka i piwo Amstel lub (pyszniejsza grecka Alfa). Na deser zwykłe oliwki lub arbuz/melon i słodki miejscowy Muscat z lodem – bo inaczej pić się go nie da. Z hucznej imprezy nici, bo jutro rano mamy prom.

A TU SIĘ POJAWI NASZ SKRÓT ZE ŚLUBU - JAK TYLKO UDA MI SIĘ GO ZAMIEŚCIĆ ;))

Kiedy się poznaliśmy mając po zaledwie 20 lat wszystko wyglądało inaczej. Ku przerażeniu rodziców (a tym bardziej znajomych!) mając 23 lata i kredyt mieszkaniowy z drakońskim oprocentowaniem (19,8 w złotówce) wstąpiliśmy na wspólną drogę ściskając w ręku jedyną wskazówkę od Hanki i Jurka – iść prosto przed siebie patrząc w tym samym kierunku. Wszystko dookoła nas się zmieniało, niepostrzeżenie zmienialiśmy się i my sami. Już teraz jesteśmy zupełnie innymi ludźmi niż tamci sprzed dekady, ale wciąż patrzymy w te samą stronę i już nie oglądamy się za siebie, nie liczymy porażek i nie żałujemy błędów – czasu cofnąć się nie da – tego nauczyło nas życie. Teraz przemy do przodu i z prędkością pocisku rakietowego realizujemy swoje marzenia jakby miało nam zabraknąć czasu. Co będzie za kolejnych 10 lat nie wiem, ale już się nie mogę doczekać ;)

31 lipca 2011

SOFA I WIZYTA GOSI I MICHAŁA

Sofa zwana potocznie kanapą z ekoskóry to temat rzeka na każdym forum. My skusiliśmy się na takie rozwiązanie jakieś 4 lata temu ze względu na moją alergię i bardzo (naszym zdaniem) ładny wygląd takiego mebla. No niestety okazało się po czasie, że eko-skóra jest nietrwała i wykruszają się z niej takie małe płatki, które denerwująco przyczepiają się do każdego kawałka ciała i każdej napotkanej materii. Żal bądź co bądź nowej kanapy, więc postanowiliśmy wezwać na pomoc tapicera. I tu niespodzianka cenowa - bardziej opłaca się kupić nowy mebel niż mu zmienić skórę ;). Postanowiliśmy więc wziąć sprawy w swoje ręce! Rozgrzebaliśmy mebel, wygrzebaliśmy z szafy maszynę, zasięgnęliśmy porad w sklepie tapicerskim, mieszkanie zamieniło się w pracownię i na to wszystko przyjechała Gosia z Michałem. No podziwiam. Widzieliśmy się pewnie pierwszy raz, a im nawet powieka nie drgnęła na to wszystko. Spokojnie sobie zwiedzali, a my w tym czasie dokończyliśmy dzieła i mamy teraz na czym siedzieć przez kolejne 4 lata (za niecałe 200zł.) A i polecam Muzeum Inżynierii Miejskiej w Krakowie - bardzo fajne można wszystkiego dotknąć, a nawet sprawdzić czy się jest proporcjonalnym ;)

26 lipca 2011

SUN, GUN & MOTO CLAN

Stacyjka w bok, paliwo przetoczyło się pustym rurowodem, zalało gaźnik, poszła iskra i zagrała muzyka silnika. Trzy metalowe dziewczynki znów ruszyły w trasę. Najpierw toczyły się dumnie po asfalcie niczym królowe szos, by później rozszaleć się w swoim żywiole. Rozchlapywały błoto podskakując radośnie na wybojach mknąc żwawo wśród kwitnących pól i zielonych lasów. Brakowało mi bardzo tej swobody i miarowego dudnienia z rury. Może śrubki się rozkręcają, a dyfry leją, może trefne chińskie gaźniki nie dają się wyregulować, a sprzęgło wisi jakoś dziwnie i obciera gumę napędu, może i trzeba cały czas grzebać przy czymś, ale nie ma to jak porządne maszyny, niezłomne, za każdym razem udowadniające nam i sobie, że mogą wjechać wszędzie.

Ech co to był za dzień. W tym pochmurnym, burzowym tygodniu udało nam się sobotnie słońce na niebie, ognisko na polanie i... strzelanie! Dorotka i Mietek zabrali nas na strzelnicę w Paczółtowicach. Z 15m dziwnie łatwo jest trafić do tarczy (nawet jak się widzi tyle co ja), a samo strzelanie w sobie jest zastanawiająco podniecające... Łuski padały na ziemię dużo rzadziej niż w 'Rambo', ale odgłos - potwierdzam - jest jak w filmach. W rewolwerze faktycznie można zakręcić bębenkiem, a 'odrzut' nie wpływa na celność strzału.

18 lipca 2011

W ŚWIECIE CZYSTYCH LUDZI

4 ogniska i 2 imprezy temu wyruszyliśmy w jedną z naszych większych podróży - w świat glifów, niwelatorów, miksokretów, terraway'ów i wielu innych nowych pojęć i wartości, które musimy zrozumieć, żeby podejmować właściwe decyzje. Tak... budowa to wielka przygoda. Codziennie 10 godzin pracy w brudzie i pyle - ale za to z pięknym widokiem z każdego okna i balkonu. Od kilku dni męczymy się z podbitką. Na płaskim dachu poszło błyskawicznie, ale wole oko nas dobiło. Płaszczyzna naszego dachu jest wygięta niewspółmiernie do możliwości desek, więc rzeźbimy tak sobie już od trzech dni odcinek 6m i wczoraj przekroczyliśmy połowę! W rezultacie oboje wyglądamy jak z kręgu piekieł - kiedy wracamy do świata czystych ludzi i wysiadamy w centrum Warszawy - widzę naszą odmienność w ich oczach ;). Na szczęście portier wciąż nas wpuszcza do Arturowego mieszkania...

07 lipca 2011

JESTEŚMY NURKAMI

Hurrraa! Natalia You inspired us

28 czerwca 2011

DNI KULTURY GRUZIŃSKIEJ

Dostaliśmy zaproszenie i w niedzielę przypomnimy sobie jak było w Gruzji ;)
Szczęśliwie Ulka została przedwczoraj naprawiona, ale Kaśka się zepsuła - pewnie jakiś drobiazg i uda się 'na występy' pojechać motorami. Wciąż nie wiem co z Uazem?

25 czerwca 2011

NURKOWANIE JEST ZASKAKUJĄCO DZIWACZNE

Zupełnie nie tego się spodziewałam!

Jak się jest z 'nad morza' i lubi pływać od urodzenia niemalże to człowiekowi wydaje się, że woda to jego żywioł, że pływa jak ryba i żadna fala mu nie straszna. Tym bardziej wodne sporty wydają się być na miejscu. Całe długie cztery lata czekałam na możliwość nurkowania, aż w końcu oczekiwanie mi się znudziło. Miało być coś lepiej z tymi zatokami, ale koniec końców nie jest, więc do dzieła - nie ma co marnować czasu - przed chwilą wróciliśmy z basenu. Tyle emocji w tym małym organizmie teraz, że aż mnie w żołądku kręci i usiedzieć nie mogę, więc piszę zdziwiona wielce tym niecodziennym doświadczeniem. Zacznijmy i skończmy na tym, że...
1. szorowałam brzuchem po dnie (chociaż wydawało mi się, że pływam doskonale),
2. ożłopałam się wody jak smok wpuszczając ją do żołądka nosem zamiast powietrza (co, choć niezwykłe jest łatwiejsze niż można by się spodziewać),
3. podwodne ściąganie maski i oddychanie tylko przez usta, które wydawałoby się banalne (trzeba to robić tak żeby nie zaciągnąć wody nosem - teraz już wiem ;)) okazało się nie lada wyzwaniem.
Wszystko to bardzo egzotyczne jest i pachnie nowością, ale czy przetrwam na otwartej wodzie? Z tą maską co się wodą zalewa, ale nie sposób się wynurzyć, co jak się zachłyśniesz to splunąć uczciwie nawet nie można i ciągle trzeba pamiętać o oddychaniu... Strasznie tam będzie i ciemno pod tą wodą - kręci mnie to maksymalnie i przeraża jednocześnie - a jak się to skończy? Pewnie certyfikatem OWD, bo zatoki jeszcze mnie nie bolą ;) a tu widać jak ślicznie pływamy - autorstwa Piotrka: NASZE OWD

03 czerwca 2011

Toskania

Ten, ten albo tamten! Przekrzykiwaliśmy się w samochodzie po 13 godzinach jazdy kiedy naszym oczom ukazały się wzgórza porośnięte mięsistą trawą, gęstą i piękną niczym golfowy green. Na szczytach małe i średnie domy, czasem posiadłości ogromne, wszystkie z porządnej czerwonej cegły. Do każdego prowadzi droga ubita, nieasfaltowa obsadzona po obu stronach cyprysami, a u jej końca brama – ot tak tradycyjnie chyba, bo przestrzenie tu ogromne, a żadna działka nieogrodzona. Tylko te bramy sterczą w polu, a za nimi ogród piękny ze starodrzewiem i basen, czasem niewielki gaj oliwny i ziół trochę. Zobaczcie jak tu pięknie – mówiliśmy do siebie, a na ustach uśmiech szeroki zagościł i nijak miny zmienić się nie dało.

Garbate pagórki poprzecinane gdzieniegdzie piaszczystą wstęgą szutrowych dróg, a na jednej z nich wesoły, kolorowy korowód mknie ze średnią prędkością 13km na godzinę. Słońce pali niemiłosiernie, na wyboistych drogach badlandu ciężko pedałować, ale cała 10 osobowa ekipa daje z siebie wszystko. Czasem pchamy pod górę, by chwilę później zjeżdżać na złamanie karku wśród kwitnących pól. Dni wypełnione lenistwem szybko uciekają. Rano basen i obfite śniadanie, później pedałowania dzień cały, pola wzorzyste, zmieniające barwy, niewielkie lasy i małe, urokliwe miasteczka. Zmęczeni i umorusani po powrocie bierzemy szybki prysznic i znów basen. Następnie czas sjesty – jedni śpią, inni znów jedzą, piją, gadają i czytają. Zbiera się wesoła ferajna przed 8.00 i wtedy zaczyna się zabawa. Pędzimy do najbliższego miasteczka (o sugestywnej nazwie Taverne d'Arbia), by wzbudzić radość w miejscowych restauratorach. Nakarmić i napoić 10 wygłodniałych Polaków niełatwo, a każdy z nas zjeść i wypić potrafi! Włoskie jedzenia bene, eccellente! A jaka tu panna cota pieści język zwartą masą bez zbędnych dodatków. Tiramisu wprost rozpływa się w ustach, pasty rozmaite i wyśmienite włoskie pizze. Turystyka żywieniowa wszystkim przypadła do gustu. Aleksander Dumas tak napisał o Toskanii: 'Toskanię zwykle opuszczamy w momencie,w którym właśnie zaczynaliśmy się w niej odnajdywać. Sprawia to, że z każdą następną podróżą odnajdujemy się w niej jeszcze bardziej...'
Jeszcze nie wyjechałam, a już tęsknię za tym przewiewnym domem na wzgórzu najwyższym w okolicy, za rozkrzyczanymi ptakami budzącymi o poranku, za jaskółkami pijącymi wodę z basenu i za tą wielką, pofałdowaną przestrzenią, aż po horyzont zakończoną granatowymi górami czasem niknącymi we mgle i niebem, który jak wielka błękitno-biała kopuła zwiesza się nad Toskańskim krajobrazem.

p.s. Wina i makarony zasługują na osobny, krótki wątek. W knajpkach zwykle zamawiamy wino stołowe, niezwykle pyszne, dobre do obiadu. Warto wiedzieć, że frizzante to wina lekko musujące. Przy zakupie natomiast należy dokładnie obejrzeć etykietkę. Najwyższy stopień we włoskiej klasyfikacji win DOCG oznacza gwarancję pochodzenia wina z określonego regionu. Z kolei napis 'riserva' oznacza, że wino trzy lata leżakowało zanim zostało wprowadzone do sprzedaży. Chianti Classico według niektórych jedyne zasługujące na nazwę Chianti to te, które na szyjce mają charakterystycznego czarnego koguta – emblemat średniowiecznego Chianti – ale ja tam nie jestem ortodoksem – im więcej spróbujesz tym więcej wiesz...
Makarony bez jajek:
Bucatini – duże spaghetii z małą dziurką
Conchiglie – muszelki
Farfalle – kokardki
Gnochetti/Gnochi – malutkie muszelki lub owalne kuleczki
Penne – rurki (uwaga na wymowę 'pene' to po włosku 'fiutek')
Puntine – drobne ziarenka
Rigatoni – krótkie w kształcie walca
Spaghetti – długie o okrągłym przekroju
Ziti – ogromne spaghetti
Makarony jajeczne:
Canneloni – walec – do nadziewania
Capellini – jak nitki
Lasagne – szeroki, długie i płaskie, białe lub zielone – układane warstwowo
Ravioli, Tortellini i Tortelloni – makaronowe pierożki do nadziewania, większe lub mniejsze – szczególnie dobre z fungi (grzyby)
Tonnarelli – spaghetti o przekroju kwadratowym, białe lub zielone
Tagliatelle – długie i płaskie

20 maja 2011

;)

Wiatr we włosach, słońce, ptaszki świergolą - dość smucenia! U nas na wsi lato wybuchło zielenią - ziemia po zalaniu schnie w mgnieniu oka, temperatury może trochę za wysokie, ale robota wre i... ma się ku końcowi! Dostaliśmy kosmicznego przyspieszenia i znów jest tak jak lubię - zaczynam odliczać dni do rowerków w Toskanii. Życie jest piękne - pozdrawiam Wszystkich i ściskam mocno - uśmiechnijcie się!

17 maja 2011

Nic nie pisałam, bo mi się nie chciało. Blog podróżniczy zamienia mi się ostatnio w filozoficzno-kryminalny. W sobotę 14 w nocy o 23:12 chłopak wybił nam szybę patrząc prosto w oko kamery - ja nie wiem co o tym myśleć. Po co to zrobił? Z zestawu trzyszybowego zbił zewnętrzną warstwę i uciekł jak zobaczył, że włącza się światło - czy ludzie naprawdę myślą, że kamery nie nagrywają w nocy? I co ja mam teraz zrobić? Szczerze mówiąc to już mi się odechciało budowy. Robota idzie jak krew z nosa, jak się na Panów patrzy to robią, jak się nie patrzy to nie robią. Spali w środku jak to się stało, więc chyba mają twardy sen, albo są strachliwi. Ech ogólnie do bani.

13 maja 2011

PIĄTEK TRZYNASTEGO

Odmienność strach ból samotność brak zrozumienia ciemność ucieczka rozpacz śmierć.
Żyjemy krwawiąc cicho - 'sala samobójców'. Film polskiej produkcji.

Chcieliśmy zafundować sobie rozrywkę tuż po tym kiedy ochrona złapała 'podejrzanego' przy naszej budowie. Niczego nie udowodnimy, bo nic nie zniszczył, ani nic nie ukradł. Nie zdążył. Jedyne przewinienie to wejście na prywatną posesję i okłamanie ochrony, że jest pracownikiem. Mieszkaniec Sadowej - teraz wszyscy we wsi będą wiedzieli, że nasz system alarmowy działa sprawnie, a zdjęcia z kamer zostaną udostępnione Policji.

piątek trzynastego. boli mnie serce. ja naprawdę nie jestem przesądna.

09 maja 2011

ŚLADEM MARATONU

Sobotnia wycieczka śladem maratonu zakończyła się fiaskiem. Po przejechaniu 30km, wielokrotnym zgubieniu trasy i wyczerpaniu baterii poddaliśmy się i zadzwoniliśmy do Agi i Prota. Rescue team przybyło na ratunek, Prot niczym Harry Potter zapakował nas i trzy rowery do Laguny, a potem zabrał na pyszną kolację. Przemarznięci na kość, wygłodniali i z lekkim niedosytem postanowiliśmy, że na tę trasę wrócimy jeszcze przed rozpoczęciem maratonu. Co prawda nie startujemy, ale trzeba sprawdzić własne możliwości - najwyżej znowu wykonamy telefon do przyjaciela... ;)

p.s. dzisiaj otrzymaliśmy informację od blogowego kolegi - obawia się strat w ludziach na stromym odcinku z kilkumetrową przepaścią w jednej z dolinek. Grześ będzie miał ciężko, ale my nie zamierzamy jechać na czas, więc dam znać jak przejedziemy całą trasę chyba, że się zgubimy na amen.

08 maja 2011

Jak było w tej Wenezueli?

Wenezuela jest jak piękna kobieta. Zmienna i pociągająca zarazem. Pręży się niczym kotka, ale niespiesznie pozwala odkrywać swoje wdzięki. Kusi zmysłowo i długo trzyma w niepewności dając odprawę niecierpliwym. Niezrażonych jej tajemnicami nagradza niezapomnianym pocałunkiem przygody w rytm salsy i reagge tonu.
To jak było w tej Wenezueli? Fajnie... najprostsza odpowiedź jaka przychodzi mi do głowy. Chwilę później myślę, że przecież nam się wszędzie podoba...

Jeszcze przed lądowaniem czułam lekki niepokój. Tyle się słyszy o niebezpieczeństwach czyhających na turystę. Fora aż kipią od przestróg - nie wychodzić z lotniska nocą, nie wsiadać do nieoznakowanych taksówek, z nikim obcym nie rozmawiać, uważać na bagaże itp. itd. I jeszcze ta wymiana pieniędzy, jak w Prl-u tyle, że myśmy tak nie wymieniali 'u cinkciarza', bo byliśmy za młodzi. W końcu i tak się zdecydowaliśmy, bo przecież oficjalny kurs bolivara do dolara w kantorze to 4 z kawałkiem - u pracowników lotniska wymieniamy po 8. Chętnych do wymiany kasy nie brakuje, ale jak się człowiek wychował na 'Wielkim Szu' to woli być ostrożny - licho wie, jak taki bolivar ma wyglądać, a mundurowi zawsze wzbudzali większe zaufanie. W Caracas nie wychodzimy z hotelu - może to zbyt duża ostrożność, ale jak się zmierzcha, a na zwiedzanie i tak nie ma czasu to po co się błąkać bez sensu po ulicy i szukać guza? Reasumując Wenezuela nie jest niebezpieczna, ale trzeba przestrzegać zasad. W Caracas nawet miejscowi nie wychodzą po zmroku. Kłódka do pokoju i stalowa siatka na bagaż przyda się jak w każdym kraju, jakaś sprytna skrytka na dolary w plecaku może nas uchronić przed konfiskatą w razie kontroli, a nie obnoszenie się z fajnym sprzętem fotograficznym przed jego przypadkowym zaginięciem. W każdym miasteczku mówiono nam czy i gdzie można się powłóczyć po nocy i oczywiście jak wszędzie podczas włóczenia paszport trzymamy przy sobie w bezpiecznym miejscu i nie zabieramy wszystkiej kasy. Chociaż wszyscy zdajemy sobie sprawę, że Chavez jest niezbyt popularny, to trzeba pamiętać, że zbyt dobitne wyrażanie opinii politycznych może delikatnie mówiąc, być niemile widziane. Warto więc skorzystać z zasady: więcej się dowiem jak posłucham, niż jeśli będę krytykował.

RUM, TŁUŚCIOCHY, BILARD i SALSA

Indianie jedzą dużo i tłusto, grają w bilard i tańczą ;). Piękne życie - olbrzymie hamburgery, Hot-dogi, enpanadas, kurczaki - wszystko pływające w tłuszczu popijane colą lub piwem. W Wenezueli schudnąć się nie da, za to można się odmrozić w środkach komunikacji. Kolei brak, do przemieszczania się między miastami służą bardzo wygodne autobusy dalekobieżne, wynajęte auta z kierowcą lub wewnętrzne linie lotnicze - wszystko to w średnich cenach z klimatyzacją włączoną na full.

Wenezuelski Rum jest podobno najlepszy na świecie. Dzięki Pampero Anivarsario i Santa Teresa Wenezuela jest na liście 10 największych importerów rumu na świecie. Rumy Pampero zdobyły wiele międzynarodowych nagród, włączając w to Złotą nagrodę w kategorii premium i ostatnio - jako najlepszy rum w prestiżowym konkursie San Francisco World Sporits Competition.

ILE FORSY? (niezmiennie potrzebnej żeby podróżować)

Lufthansa wysłała Europę do Ameryki oferując najtańsze bilety za 1499zł! Niestety w Wenezueli tanie jak barszcz jest tylko paliwo, rum i prąd. Jedzenie jest ciapkę droższe niż w Polsce, a za noclegi trzeba zapłacić 100-150 bolivarów czyli 40zł - 60zł. Najdroższe są wycieczki i tu niestety żeby zwiedzać trzeba płacić - taka polityka Państwa... Góry bez przewodnika raczej w grę nie wchodzą, a przeciętna wycieczka kosztuje aż 50$ dziennie.

Miesięczny pobyt z biletami lotniczymi w obie strony, jedzeniem, spaniem i przejazdami, dwoma górskimi trekkingami, pobytem na Karaibach i pływaniem po Orinko wyniósł nas 5.000zł. na osobę.

23 kwietnia 2011

MOKRE NARTY


Kiedy większość ludzi biegała po sklepach w ferworze ostatnich przedświątecznych zakupów, my zapakowaliśmy się w samochód i popędziliśmy na narty. Śmieszne, ale prawdziwe ;). Wszędzie dookoła wiosna w rozkwicie, upał, strumyk przy wyciągu, ale na Gąsienicowej wciąż da się jeździć. Na Goryczkowej też się dało, ale tylko kawałek, a potem - jak to się mówi - z przerwami... Pierwszy i na pewno ostatni raz w tym sezonie zjechaliśmy do Kondratowej - zjedliśmy borowikową u Andrzeja, a na koniec przespacerowaliśmy się nartostradą. Zadziwiające jak tu zielono... i nawet ładnie, chociaż... ja wolę ten krajobraz oglądać zimą... RADOSNYCH ŚWIĄT.

15 kwietnia 2011

WIOSNA NA BUDOWIE

Wiosna przyszła, ptaszki ćwierkają, kwiatki rosną - idą święta. U nas niby nic się nie dzieje, a życie pędzi jak szalone. Tygodnie mijają w zadziwiającym tempie i pewnie zanim się obejrzę będzie już lato. Wtedy może napiszę coś ciekawego, bo wybieramy się na rower do Toskanii. Do tego czasu mogę tu pisać tylko o jednym - budowa - niekończąca się opowieść (to mój ulubiony film z dzieciństwa...). Trasę z Krakowa do Warszawy znamy już na pamięć - krążymy tak co tydzień - cztery dni tu - trzy tam i z powrotem. Po zaznaczeniu kontaktów, gniazdek i światełek (co wcale łatwe nie było i dziwne, że się nie skończyło rozwodem), kupieniu setek metrów rozmaitych kabli, puszek i skrzynek, nasza praca polega na patrzeniu. Tak, tak. Kręcimy się po budowie i patrzymy jak Panowie pracują - fascynujące... Dobrze, że chociaż pracujemy na telefon, jak jest zasięg, bo czasami nie ma - nie wiadomo dlaczego. Ostatnio z nudów zaczęliśmy wypompowywać wodę z rowu, ale okazało się to zupełnie bez sensu, bo nie minęło 5 minut i rów się zapełnił... Podobno zdjęcie naszego domu trafiło do gazety Łomiankowskiej - z tytułem 'dom nad jeziorem' i pewnie nie muszę pisać, że w okolicy żadnej wody nie ma - poza gruntową...

Jak wracamy do Krakowa, to nie ma czasu na aktywności - chodzimy na imprezy ze znajomymi, robimy pranie ciuchów roboczych, pakujemy się i fiuu do Stolicy i nic się nie dzieje. Wiosna przyszła...

26 marca 2011

CORTINA D' AMPEZZO

Zamykam oczy i znika szarobura, mokra krakowska rzeczywistość. Zanurzam się w błękicie nieba i grzeję twarz w słońcu na tle malowniczych, aksamitnych dolomickich szczytów. Wróciliśmy przed chwilą z 'narciarskiego edenu'.

Sześć dni szaleństwa i jak okiem sięgnąć każdy płat śniegu pocięty tysiącami nart i desek, bo chociaż nie wolno zjeżdżać poza trasę to kto oparłby się białemu puchowi? ;) Cortina - modny, przedwojenny kurort, ale zgodnie z opisem - pozbawiony snobizmu. Szkoda, bo myślałam, że kupię czapkę z lisem ;)) Sześć osobnych terenów narciarskich, 37 wyciągów i 140km tras narciarskich z czego ja przejechałam 182km wyjeżdżając wyciągiem 125 razy z różnicą wzniesień 42.750m, a najwyższy zjazd był z Tofany z 2828m n.p.m. - wykresy są super, ale się nie ładują, więc wklejam kolażyk!

W 1956 roku w Cortinie odbyły się zimowe Igrzyska Olimpijskie.

p.s. swoje wyniki można sprawdzić wpisując numerki ze skipassu tutaj: www.dolomitisuperski.com - wpisujemy w pierwszej rubryce i trzeba koniecznie zaznaczyć ptaszka poniżej, że czytało się communication ;)

14 marca 2011

OSTATNI ODDECH

Kochała życie. Zawsze elegancka i dbająca o szczegóły. Śmiała się często i bez ogródek mówiła każdemu co o nim myśli. Uwielbiała podróżować i pragnęła jeszcze raz wrócić na wspaniałą Maderę. Poznałyśmy się na wycieczce w Egipcie 8 lat temu. Kiedy dowiedziała się, że jest chora powiedziała mi, że tak jest lepiej. Można się pożegnać i przygotować.

Nie można!

Chociaż wiesz, że dni są policzone, do końca masz nadzieję, że zdarzy się cud. Z bezradnością patrzysz na ukochaną osobę, której choroba niszczy ciało i z każdym kolejnym dniem odbiera resztki godności. W jej oczach wciąż jednak tli się dawny żar. Trzyma się tego pragnienia i walczy o każdy oddech, o każdą dodatkową chwilę na świecie, o życie, z którym żal się rozstawać.

Powiedziałaś mi, że cieszysz się ze swojego życia, z tego, że udało Ci się pożyć tak jak chciałaś. Że niczego nie żałujesz i jeszcze, że 'chujowo' jest musieć umrzeć, kiedy chce się jeszcze żyć. Zapamiętałam te słowa. Dzięki Tobie każdy mój dzień będzie pełny, dokładnie taki jak chcę - dobrze wykorzystany. Żeby potem nie żałować.

I Ciebie zapamiętam taką jak byłaś - piękna, prawdziwa Dama. Mama, byłaś zajebista!

13 marca 2011

DACHSTEIN

Śnieg, śnieg, śnieg. Wszędzie dookoła biało - tak biało jak to tylko możliwe o tej porze roku i przy takich marnych opadach. Odwiedziliśmy Królestwo Toniego Rosifki - Lorda Dachsteinu. 560ha skitourowego raju wpisanego na listę UNESCO.

Pierwszego dnia w gęstej mgle nie widzieliśmy nawet gdzie jest schronisko, drugiego zupełnie przypadkiem zrobiliśmy Rumpel (chyba tak to się pisze?) - najdłuższą dostępną wycieczkę dookoła lodowca (trasy 5 i 6). Przy pięknej pogodzie zajęło nam to 9 z przewidywanych przewodnikiem 7 godzin, a na koniec skatowaliśmy się 45minutową wspinaczką po trasie narciarskiej - mankament mieszkania na szczycie, ale widoki warte grzechu... Dzień trzeci miał być odpoczynkiem, więc... jak było do przewidzenia znów przypadkowo zjechaliśmy najtrudniejszą trasą nr 4. W lesie było ostro i brakowało śniegu. Wanda wypięła się z nart i runęła w dół. Wyglądało to przerażająco, ale na szczęście nic się nie stało. Sparaliżowani strachem zjeżdżaliśmy trzymając się liny (ja oczywiście zrezygnowałam z nart i zjeżdżałam na pupie, co po głębszym przemyśleniu nie wydaje mi się ani bezpieczne, ani rozsądne ;)). Potem w schronisku przeczytaliśmy, że lepiej tam się nie wybierać bez przewodnika ;). Kolejny dzień spędziliśmy dożynając się na stoku. Potem zrobiliśmy 7-ke i choć planowaliśmy zjechać tylko kawałek, tak dla rozeznania, zjechaliśmy aż do sąsiedniej wioski, gdzie zastaliśmy wiosnę i chcąc nie chcąc pomaszerowaliśmy na autobus. Pojazdu nie było o właściwej godzinie, ale przyjechała po nas taksówka i spokojnie zdążyliśmy na ostatnią kolejkę. Trasa ma 11km, więc powiedzmy sobie szczerze, że bardzo chcieliśmy wyjechać, a nie wychodzić...


27 lutego 2011

LUFTHANSA GIFT

Linie lotnicze Lufthansa przed chwilą dokonały przelewu na nasze konto opiewającego na kwotę 500 euro ;). Mieli przeładowany samolot i zaproponowali 'zadośćuczynienie' każdej osobie, która mogłaby polecieć do Katowic 4 godziny później. Zgłosiliśmy się na ochotnika, wydłużając tym samym naszą podróż do 50 godzin, ale za to nie tylko zwrócił nam się bilet, ale jednocześnie przebukowali nam na bezpośredni do Krakowa – takie dwa w jednym – co za miły dzień...

24 lutego 2011

LA HORA CERO

Szykujemy się do 46 godzinnej podróży do domu. Przed przyjazdem tutaj miałam ogromne wątpliwości, czy powinno się jeździć do krajów, nazwijmy je tak dla uproszczenia, policyjnych. I choć ten banalny komentarz pewnie będzie się za mną ciągnął niemiłosiernie, muszę napisać, że każdy turysta ma wpływ na politykę kraju. To jak z efektem motyla. Nie chodzi tu oczywiście o kasę, którą zostawia się głównie bossowi i pośrednikowi pośrednika, a przemiły przewodnik, który z nami podróżuje dostaje tylko odsetek. Chodzi o ludzi mieszkających w danym kraju i ich światopogląd. Wiele tutaj rozmawialiśmy o polityce, Chavezie i ludziach. W związku z jaśminową rewolucją rozbudziły się nadzieje i wielu sądzi, że Wenezuela będzie następna. Pytanie tylko co da sama zmiana prezydenta? I nie jest to kwestia, jak mówią niektórzy, braku doświadczenia w korzystaniu z demokracji, tylko problem w świadomości człowieka. Państwo tworzą ludzie, a dyktator trzyma ich w garści umiejętną propagandą. Zobaczmy nasz żywy wciąż przykład, gdzie po 20 latach od wyzwolenia wciąż da się usłyszeć: 'za komuny żyło się lepiej'. Wielu ludzi nie chce, a raczej nie widzi potrzeby bycia wolnym. Benzyna 500 razy tańsza niż w Polsce, prąd za bezcen, każdy ma dom i samochód - czego chcieć więcej? I tu właśnie rola ludzi takich jak my -turyści. Nie narzucając się ze swoim zdaniem i nie zadzierając nosa możemy zwyczajnie pokazać samą swoją obecnością jak to się żyje kiedy można mieć pracę jaką się chce, można wyjechać gdzie się chce i robić co się chce, można wyjść z domu po zmroku i mówić co się uważa choćby to bzdury były. A jak coś się kupi to nie trzeba się bać, że zostanie upaństwowione. I co najważniejsze - wolno myśleć. Jak się zacznie myśleć to kiedyś się w końcu dojdzie do wniosku, że nie ma nic za darmo, że to się kiedyś musi skończyć, a kryzys w Wenezueli widać gołym okiem. Widzą ci, którzy chcą widzieć. U nas też kiedyś było inaczej i warto o tym mówić. Potrzeba lat żeby zmienić mentalność ludzi i na niewiele się zda krwawa zmiana prezydenta. Co się bowiem stanie gdy Chavez odejdzie, a jego następca zacznie likwidować korupcję, zmniejszy przestępczość poprawiając funkcjonowanie aparatu państwa, ale jednocześnie dla poprawienia stanu gospodarki będzie musiał zacisnąć pasa? Ten, kto pierwszy podniesie cenę paliwa w Wenezueli będzie bardzo odważnym człowiekiem, i chyba długo nie pożyje...

Wczoraj byliśmy w kinie. 'La hora cero' Diego Velasco to produkcja jakiej się tu nie spodziewałam. Film o prawdziwej Wenezueli i skoro powstał, to również o tym, że przemiana już się zaczęła. Brutalna codzienność Caracas pod płaszczykiem typowo amerykanskiej fabuły pokazuje moralność aparatu państwowego - korupcję i przemoc. Bandyci z bronią wycelowaną w niewinnych ludzi bronią podstawowych praw człowieka. Bardzo ciekawy i inspirujący obraz zrozumiały bez choćby postawowej znajomości języka hiszpańskiego. Dla nas brutalny i odarty z konwenansów został odebrany przez miejscową młodzież na wesoło. Przyzwyczajeni do krwi od dziecka, nie potrafią dostrzec tej jasnej formy przekazu i subtelnej inspiracji - potrzeba czasu, żeby zrozumieli, że możne być inaczej, bezpiecznie po zmroku... To mam nadzieję kiedyś w Wenzueli się zmieni, a film zdecydowanie polecam.

19 lutego 2011

PICO HUMBOLDT 4 942m n.p.m.

Wąską, mokra ścieżką pniemy się mozolnie pod górę. Otaczają nas rośliny jakich nigdy przedtem nie widzieliśmy. Las chmurowy pogrążony w wiecznej mgle - tak się w Wenezueli nazywa ten przedziwny zbiór archaicznych roślin. Gigantycznych rozmiarów paprocie o liściach większych od człowieka zwieszają się nad naszymi głowami. Niesamowitych kształtów porosty i przerośnięte liany bambusów tworzą iście jurajski krajobraz. Nasze plecaki zostały dociążone jedzeniem i nieco przerażającym sprzętem w postaci raków, czekanów i kasków. Im wyżej tym mokrzej i ciężej. Powyżej 3000m las zmienia oblicze. Znikają porosty i paprocie zostaje drobny bambus, a później pojawiają się karłowate drzewa i krzewy ozdobne. Zaczyna też boleć głowa. Choć idziemy wolno i uważamy na każdy oddech serce wali jak szalone. Robi się coraz piękniej i bardziej skaliście, ale ból głowy nasila się z każdym krokiem i zaczyna być irytujący jak mucha brzęcząca przy uchu. W końcu kompletnie przemoczeni po 6 godzinach wspinaczki docieramy do pierwszego obozu. Rozkładamy namiot i okazuje się, że chytry dwa razy traci. Zamiast zabrać nasz przytargany z Polski już sprawdzony - zabieramy turystyczny od przewodnika - lżejszy, ale mniejszy. Plecaki wylatują na zewnątrz, a my ledwo mieścimy się w środku. Rano wszystko jest mokre poza ciuchami, które z przyzwyczajenia wepchałam do śpiwora. W obozie śpią chlopaki z USA, Kanady i Niemiec - glacjolodzy. Sprawdzają czy zanikanie lodowców w Andach jest zjawiskiem lokalnym, czy wynikiem globalnego ocieplenia. Wenezuelskie lodowce w przeciągu ostatnich 30 lat skurczyły się o 70%. Ta część Andów, którą obecnie eksplorujemy należy do najstarszych na świecie i jest częścią Koldyriery Wschodniej. Ciągle rośnie, więc jest szansa, że kiedyś Pico Bolivar osiągnie upragnione przez wenezuelczyków 5000m ;).

Drugiego dnia wspinamy się tylko 4 godziny i nad największym w okolicy polodowcowym jeziorem Laguna Verde znów witamy się z glacjologami. Na 4000m obiad gotuje się 4 godziny, ale nie narzekamy, bo nie ma deszczu.

Z obozu wychodzimy o 5:30 rano. jest zimno i ciemno - mleko na płatki nie chce się nawet podgrzać. Jest trudno. Korzystając z rady glacjologów idziemy wolno - krok za krokiem starając się głęboko oddychać. Jest stromo i skaliście. Drobne kamyczki obsuwają się z pod stóp, a my walczymy o każdy oddech. Śmiesznie tak patrzeć na innych i wiedzieć, że samemu wygląda się tak, jakby za chwilę miało się przewrócić.

Po wschodzie słońca robi się gorąco. W końcu dochodzimy do lodowca. Jeszcze nie wierzę, że to może się udać. Szczyt Humboldta wygląda zabójczo. Lodowiec jest niezwykle piękny. Nasycenie od jasnoniebieskiego do granatu wygląda niesamowicie. Olbrzymi jęzor wylewa się na skały i tam zastyga zwieszając się ku przepaści. Budzi respekt taki olbrzym żyjący własnym życiem. Glacjolodzy mówią, że wkrótce może go tu nie być. Wyraźnie widać jak topnieje w palącym słońcu i słychać wibracje płynącej wewnątrz wody. Po raz pierwszy w życiu ubieramy raki i związani liną stawiamy pierwsze kroki na lodowcu. Dopiero z góry widać jak kruchy jest ten masyw, ile ma szczelin, pęknięć i niezwykle malowniczych dziur. Zostawiamy plecaki i raki przed atakiem szczytowym. Pogoda załamuje się i dookoła zaczyna napływać mgła. Wspinamy się szybko na szczyt wciąż nie wierząc, że jednak się uda. Kiedy na szczycie pozujemy do zdjęcia i zgodnie z wenezuelską tradycją krzyczymy na całe gardło 'Cumbre' czuję wibracje emocji. Udało się! Chociaż do samego końca byłam przekonana, że ktoś (zapewne ja) ulegnie chorobie wysokościowej.

Czytałam ostatnio o facecie, który wspiął sie na K2 i na szczycie płakał jak dziecko - nie dlatego, że udało mu się zdobyć szczyt, ale dlatego, że ta męczarnia wreszcie się skończyła. Znam to uczucie... ale on chyba nie wiedział, że jeszcze trzeba zejść na dół?

p.s. teraz nudzimy się w namiotach czekając na obiad. Zjemy wspólnie z glacjologami, którzy zostali brutalnie pozbawieni żywności. Na 4000m krowy wdarły się do namiotu i pożarły wszystko co dobrze pachniało - pozostałą żywność zniszczyły. Początkowo myśleliśmy, że za tę katastrofę odpowiedzialne są dzikie psy, jakich w okolicy nie brakuje, ale zrobiliśmy krótkie śledztwo i po kupie poznaliśmy, że to jednak krowy...

14 lutego 2011

PICO HUMBOLDT NA WALENTYNKI

Zwariowany dzień. Dziś rano Dietter wyrzucił nas z posady! W walentynki! Jeszcze wczoraj mówił Nataszy, że jesteśmy jego przyjaciółmi, że może spokojnie z nami iść na 6-cio dniowy trekking na Pico Bolivar, a dziś takie coś. Jej też się oberwało, zagroził, że jak pójdzie z nami to najprawdopodobniej to się źle dla niej skończy, a on jej wtedy na pewno nie pomoże. Wszystko dlatego, że nie zgodziliśmy się na trekking z podobno najlepszym w Meridzie przewodnikiem. Nie dość, że omówione wcześniej warunki nagle straciły na ważności, to jeszcze cena wzrosła podwójnie, a ten przewodnik gadał jak najęty wyśmiewając nas i wszystkie nasze sprzęty i chełpiąc się, że studiował w Austrii i jest tak wspaniały, mądry i silny, że nie do wiary. Za żadną cenę nie poszłabym z nim w góry, szczególnie, że nie był w ogóle przygotowany - nie miał sprzętu - lin, uprzęży i mówił, że musimy najpierw zapłacić, żeby on mógł to kupić! Dietter się wnerwił, bo prowizja za polecenie frajerów przeszła mu koło nosa...My się zmartwiliśmy, bo nie dość, że nas wyrzucił (małe piwo w turystycznym mieście, ale niezbyt miło) to jeszcze w zasadzie pożegnaliśmy się z trekkingiem.

Omijajcie szerokim łukiem posadę Swissa w Meridzie. Trzy kroki dalej jest Alemania gdzie Panie są miłe, przewodnicy Was nie wyśmieją, wycieczki będą o połowę tańsze i nikt Was nie wyrzuci tylko dlatego, że nie daliście się nabrać - paskudny, zdradziecki Ditter - a jego dziadek mieszkał w Szczecinie!

Wszystko skończyło się dobrze i na walentynki kupiliśmy sobie trekking na Humboldt - jest tylko 50m niższy od Bolivaru, a nie trzeba być zaawansowanym wspinaczem żeby się dostać na szczyt. Na początek to będzie wystarczające wyzwanie zważywszy na wysokość. Poza tym zamiast 6 będzie 4 dni, a my już dwa mamy poza planem (spóźnienie na autobus w Mochimie i dzisiaj). Panie w naszej nowej cudownej posadzie Alemania wszystkim się zajęły i okazało się, że spokojnie za normalną cenę można iść w góry. Z przewodnikiem, sprzętem i wyżywieniem wyszło nam po 50 dolarów dziennie na głowę. Bolivar odpuściliśmy, bo trzeba mieć trochę większe pojęcie o wspinaczce niż my obecnie mamy - jak się poduczymy to wrócimy...

13 lutego 2011

KARAIBSKI SEN O DELFINACH

Scooby Doo i Gringo de la Montana to miejscowi dziwacy – jeden bardziej pijący, drugi ekscentryczny. Obu już poznaliśmy chociaż jesteśmy tu dopiero od wczoraj. Siedzimy w Cafe del Mar pełni owoców morza i piwa Polar Bear. Sylwia śmieje się, że jest godzina 20 – Karaiby – ciemno i cisza – a najliczniejsze i najbardziej egzotyczne na tej plaży są psy (jeden z rozdartym uchem, drugi bez sierści, trzeci kostropaty). Powietrze pachnie krewetkami w sosie czosnkowym...

Wojtek chce być więcej wzmiankowany w moim blogu – nie ma sprawy – więc piszę – naturalnie... Czasami jak czyta to mu miło jak się pojawia jako postać drugoplanowa – tak mi tu mówi, więc oddaje mu cześć za poduczenie się hiszpańskiego co niezykle ułatwia pobyt w Wenezueli. Czasami niewielkim utrudnieniem jest fakt, że miejscowi udają, że go nie rozumieją, ale w większości przypadków udaje się dogadać. Sylwia mówi, że Wojtek wygląda jak różowy delfin ;0. Faktycznie pięknie się opalił – po wenezuelsku, ale nic go nie boli i nie jest poparzony.

Jesteśmy tu od wczoraj – dotarliśmy z przygodami – taksówkarz wysadził nas na dworcu, skąd ruszyliśmy w miasto jak objuczone osły. Tu było inaczej – każdy nas zaczepiał, uliczki jakieś takie podejrzane, daleko w pierniki i przede wszystkim ciężko. W końcu dotarliśmy na plażę z zamiarem zatrzymania się w polecanych 7 delfinach, aż tu w pierwszej kafejce widzimy Sylwię i Radka z Wrocławia. Ledwie ich pożegnaliśmy trzy dni wcześniej w Ciudad Boliwar, a tu siedzą na plaży i czekają na nas ;). Świat jest mały, a plaża w Santa Fe jedna...

Piaszczyste plaże, malownicze zatoczki, kryształowa woda, niezamieszkałe wyspy porośnięte gigantycznymi kaktusami – dokładnie tak wyobrażalismy sobie Karaiby. Jest po sezonie – cisza i spokój – troche wieje nudą, ale my chcemy się nudzić i leżeć, i nic nie robić – pić piwo, jeść rybki... Sylwia i Radek polecają łódkę, więc kupujemy pływanie łodzią za niecałe 20zł dziennie (z wliczonym lunchem). W wypożyczonych maskach oglądamy rafę i plażujemy wciaż zmieniając miejsce – laba. Delfinów tu tyle, że aż piszczymy z uciechy. Co kawałek zwalniamy żeby zmienić się w szalonych paparazzi, a mnie z podniecenia nie udaje się nagrać filmu. W pewnym momencie Sergio zatrzymuje łódź i krzyczy – do wody! Bez namysłu wskakujemy (trochę się boję, ale ciekawość silniejsza...). delfiny niestety nie chcą się z nami bawić, ale pod wodą słyszymy jak gadają do siebie – wrażenie piorunujące – zupełnie jak w filmie – adrenalina niemal paraliżuje ruchy. W pewnym momencie cała grupa wyskakuje tuż przy nas – Sergio, jedyny przytomny, który wychował się w Santa Fe – robi zdjęcie. My absolutnie zauroczeni – to nie wyreżyserowany scenariusz – to prawdziwe morze i najprawdziwsze na świecie delfiny – nie dają się pogłaskać, ale można je z bliska podglądać i usłyszeć, a to rozbudza apetyt, że aż strach...

12 lutego 2011

MANIANA

Ale odjazd. Siedzę na plecaku. Tuż nad głową bębni głośno latynowska muzyka. W ciemności autobusu pędzącego krętą drogą czuję jak pali mnie twarz spieczona popołudniowym słońcem. Powinniśmy już jechać nocnym do Meridy, a wracamy z powrotem do Santa Fe. Nasz nocny według rozkładu miał odjechać o 7:30, a pojechał o 6 (15 minut temu). Na pytanie co teraz, usłyszeliśmy praktyczną, niepozostawiającą wątpliwości informację: 'maniana' – czyli jutro.

Wenezuela... a dla nas kolejny dzień na plaży. Dziś rano Sywia pojechała w kierunku Polski (a właściwie do Caracas). Teraz zostaliśmy w trójkę z nikłą szansą na spotkanie z Romą przed powrotem do domu. Jesteśmy dokładnie w połowie przygody i jak wszystko pójdzie dobrze w poniedziałek wyruszamy w Andy na Pico Bolivar. Jutro wieczorem zamieszę (mam nadzieję) fotki i wpisik z Karaibów oraz resztę zdjęć z Orinoko – do plażowej kafejki nie mam już serca.

10 lutego 2011

SPOKO ORINOKO

Wyobraź sobie obszar wielkości Belgii (30.000km2) porośnięty lasem deszczowym, gdzie moskity gryzą jak szalone, w większości miejsc nie stanęła ludzka stopa, motyle są wielkości dłoni, a niezliczone ilości papug drą się w niebogłosy rano i wieczorem. To Delta del Orinoco, której kanały wlewają się do Atlantyku na obszarze 360km. Miejscowi ludzie – Warao, niewiele potrzebują do życia – dach nad głową, hamak, miska, łódź i skromne ubranie – tak wygląda dobytek większości Indian z nad Orinoko. Utrzymują się głównie z tego co sami złowią i z handlu rzeźbami i plecionką. Dla nas trzy dni laby w wąskim, niewidocznym kanale w ośrodku, który obejmował trzy małe domki z gliny i trzciny. Dookoła nas kraby, ptaki, motyle, pająki, moskity i rozmaite robale, których nazw nie znam. Trzy dni na łodzi motorowej – o której twardości nikt nie wspomniał, a tyłek odczuł mocno. Łowienie pirani i podglądanie świata odmiennej fauny i flory – nocna wycieczka łodzią i pierwszy pyton w naturze. Było tak intensywnie, że siedząc teraz na plaży w Mochimie, aż trudno mi to zebrać w jakąś bardziej zharmonizowaną całość.

Po pierwszej wycieczce łodzią wpłynęliśmy w ciemną czeluść naszego bocznego kanału i po dłuższej chwili zobaczyliśmy płonące świece na pomostach łączących domki. Wyglądało to doprawdy niesamowicie. W domku obok poznana w Ciudad Boliwar Stephania z Indiany – co za zbieg okoliczności! Muzyka w sali wspólnej (w pierwszej chwili klimatyczna, na dłuższą metę absolutnie nie do zniesienia) i dwa małe nietoperze latające przy kolacji. Wszystkie atrakcje i zmęczenie materiału zcięły nas z nóg. Mieliśmy się wyspać, ale obudziły nas o świcie hordy papug, które z niewiadomego powodu latają parami i robią straszny rwetes (one wszystkie nie mogą być przecież nierozłączki). Później dzień pełen wrażeń i zaopatrzenie całego obozu w stos piranii, łowionych przez pół dnia w potwornym upale. Potem kolejna wycieczka łodzią, kąpiel w Orinoko i oczekiwanie na różowe delfiny – zgodnie z sugestią Sylwii i Radka, czekaliśmy wieczorem przy zachodzie słońca, żeby były różowe, ale doczekaliśmy się tylko łodzi z handelkiem. Po kolacji nieoczekiwany zwrot akcji i nocna wycieczka łodziami pod rozgwieżonym niebem. Nieco przerażające tak pędzić w nieznaną ciemność kiedy dookoła skaczą jakieś małe rybki – chyba nie piranie?? Ostatniego dnia mieliśmy przejść się do dżungli, ale wstaliśmy o 4:50 na wschód słońca – marudziliśmy bardzo, ale było warto, bo zobaczyliśmy różowe delfiny i to tak całkiem blisko ze 2m od łodzi ;), po południu Sylwia wypatrzyła kolejnego i już taki różowy nie był – więc jak chcecie zobaczyć te różowe to musicie je oglądać o wschodzie lub zachodzie słońca ;). A teraz już musze kończyć, bo przyszedł Gringo de la Montania i gadamy...

05 lutego 2011

IN THE MIDDLE OF NOWHERE - RORAIMA

Dzien pierwszy
Zapach ziemi zmoczonej przelotnym deszczem. Wiatr we włosach na ogromnym niezamieszkałym plaskowyżu wielkości Polski. Przed nami i za nami jedyna droga wydeptana przez turystów, prowadząca do majaczącego w oddali masywu Roraima. W takich chwilach liczy się tylko tu i teraz. W głowie pustka, po raz pierwszy od wielu dni nie myślę o niczym – wszystkie problemy zostają na granicy Parku Narodowego Canaima.

Dzien drugi

Przed nami 5 dni marszu. Mamy szczęście i słońce chowa się za chmurami, pada przelotnie, ale intenswnie, a my spokojnie idziemy przed siebie. Bez telefonu, bez zegarka – cywilizacja została 600km za nami, a czas biegie własnym rytmem wyznaczany wschodem i zachodem słońca. Ciekawe czy tak się czują prawdziwi Indianie? Nieznający lub niechcący poznać tempa życia współczesnego świata? Kiedy tak idziesz przed siebie i nic już nie możesz zmienić, niczego więcej zabrać, ani niczego zostawić – przestajesz planować. Przed tobą tylko cel – wspiąć się na górę. I są też muszki puri – puri. Maleńkie wścibskie stworzonka pozostawiające krwawe bardzo swędzące plamki na każdym nieosłoniętym fragmencie ciała.

Dzień trzeci

Jest środek nocy. Śpimy w jaskini na szczycie Roraimy (2810m n.p.m.). Obudziłam się za potrzebą i teraz swędzące ranki po muszkach puri-puri nie pozwalają mi zasnąć. Roraima jest niesamowita 44km2 powierzchni, która mogłaby posłużyć za scenerię do każdego filmu science fiction. Wszystko tu wygląda jak ruiny jakiegoś starożytnego miasta owianego mgiełką tajemnicy i magią indiańskich wierzeń. Endemiczne rośliny, niesamowite formy skalne, mniejsze i większe jeziora z wodą deszczową, kryształy i gruboziarnisty różowy piasek – Roraima jest jak zaginiony świat.

Dzień czwarty

Wstaliśmy o świcie, ale niestety niebo zasnuło się mgłą i z widoków nici. Po śniadaniu pakujemy manatki i postanawiamy jednak spróbować szczęścia. Wychodzimy na najwyższy punkt Roraimy i przez okienka we mgle podziwiamy widoki. Już sama wysokość i przestrzeń robią wrażenie. Po kilkunastu minutach mgła szczelnie okrywa najwyższe skały i zaczyna siąpić. Niechętnie schodzimy na dół, ale za to z mocnym postanowieniem, że jeszcze tu wrócimy. Podczas lunchu w base campie u podnóża Roraimy brazylijczycy pytają nas czy w Polsce mamy Tepui – czyli góry stołowe. No mamy – pewnie! W Polsce mamy wszystko – tylko o połowę mniejsze ;).

Dzień piąty

Ale abstrakcja. Siedzimy od dwóch godzin w San Francisco czekając na autobus i nie wiedząc jeszcze wtedy, że się spónia, bo mają 40 minutową kontrolę bagażu. Jakiś pijany facet gada do nas po hiszpansku i wcale mu nie przeszkadza, że nic nie rozumiemy, ani że nawet nie chcemy się dogadać. On sam ledwo mówi, a nawet ledwo stoi. Ten trekking chyba nie był taki łatwy jak nam się zdawało. Nogi bolą tak bardzo, że samo wstawanie jest cierpieniem. Przejście Gran Sabana to 100km w obie strony – nie w kij dmuchał. I tak mieliśmy szczęście, że nie było słońca, bo wczoraj na ostatnim podejściu tak nas dopiekło, że czuliśmy się jak na Sacharze. A jak autobus nie przyjedzie zostaniemy w San Francisco na zawsze...

p.s. W barze w San Francisco poznaliśmy chopaka z Mieszkowa pod Szczecinem (nie mamy pojęcia gdzie ten Mieszków, ale trzeba będzie sprawdzić na mapie). W każdym razie gość ma niezwykłe hobby – łowi ryby akwariowe! Tak, tak takie do akwarium – mają specjalne sieci, pojemniki do samolotu i tlen. Myślę, że to super potem patrzeć na te ryby i myśleć: 'Tę złowilem w Wenezueli w 2011, tę w Maroko w 1994, a tę w Egipcie w 2007...”

30 stycznia 2011

NAMIĘTNOŚĆ PODRÓŻY - CARACAS

Drżącą ręką otwierasz okno na świat. Czujesz narastające podniecenie na myśl, że jeszcze chwila i bedziesz sycić się nowym doświadczenieniem. Namiętny dotyk orientu kusi Cie i zniewala. Dajesz się ponieść emocjom i pozwalasz namiętności zawładnąć nad myślami. Chcesz poczuć ten nowy świat, gryźć całymi kęsami, lizać, smakować aż do utraty tchu. Marzysz by zanurzyć się w tym nowy doznaniu i pieścić zmysły odmiennością. Otwierasz oczy i delikatnie smakujesz tę nową rzeczywistość, krok po kroku pragniesz poznać każdy jej fragment, nauczyć się być w niej i z nią całym sobą. Czujesz w sobie życie.

Tak nie jest w Caracas. Jest gorąco.

Jak na jedną z najbardziej niebezpiecznych stolic i miast w ogóle – jest całkiem zwyczajnie. Jedynie góry otaczające lotnisko przypominają o zmianie strefy klimatycznej. W Caracas porwania, rabunek i gwałt są na porządku dziennym. Na każde 100 tysięcy mieszkańców przypada 140 zabójstw - dla przykładu w Bogocie 18. Turystów przeważnie tylko okradają ;). Jest po 18-tej, więc profilaktycznie nie wychodzimy z pokoju. Z resztą trzeba odespać różnicę czasu.

p.s. pierwsza część treści powyższego posta została napisana pod wpływem trudności ze znalezieniem hotelu, ktory nie miały przeznaczenia na dom publiczny, a jedynie na miejsce turystycznego noclegu...

23 stycznia 2011

AMBICJE NA CHOPOK

Przyszedł weekend i w zasadzie ostatnia przed Wenezuelą okazja wyskoczenia na narty. Grześ głowił się przez cały tydzień, aż w końcu wymyślił wyprawę na Chopok. Zapowiadała się spokojna, krótka i mało męcząca wycieczka, tym bardziej, że pierwszą część trasy, ze względu na brak śniegu, pokonaliśmy kolejką. Potem miało nas czekać 2 godzinne wyjście na grań, nocleg i drugiego dnia przejście granią na Chopok i długi, fajny, stromy zjazd. Nie spieszyliśmy się za bardzo. Zanim zjedliśmy śniadanie, zapakowaliśmy się do auta i dojechaliśmy na miejsce była 14. Trasa początkowo bliższa spacerowi niepostrzeżenie zamieniła się w usianą przeszkodami przeprawę. Kiedy teren się wypłaszczył, a kamienie i strumień zostały pod grubą warstwą śniegu byliśmy już nieźle zmęczeni. Pokrzepił nas widok grani i góry, które nagle wyłoniły się z chmur za nami. Widoku dopełniły kozice, które jak grzyby po deszczu jedna po drugiej wyskakiwały zza grani podświetlone promieniami zachodzącego słońca. Bartek naliczył ich aż 11 i jak do tej pory jest to nasz absolutny rekord.

Z nowymi siłami ruszyliśmy pod górę i tu niestety przyroda spłatała nam figla. Śnieg był tak zmrożony, że już po chwili odpięliśmy narty. Na takim stromym lodowisku dały o sobie znać emocje. Bartek robił co mógł żeby mnie jakoś asekurować, ale brakowało nie tylko sił i oparcia dla nóg, ale przede wszystkim odwagi. Poruszaliśmy się w takim tempie, że w końcu Grześ zarządził odwrót. Biała ściana została niezdobyta (przynajmniej do następnego spotkania), a namiot został rozbity w kosówce z pięknym widokiem na góry. Najbardziej niesamowita w spaniu pod namiotem jest ta nieprawdopodobna cisza. Trochę jakby życie zaczęło się toczyć obok. Niestety są też telefony komórkowe... i kiedy zaczną dzwonić w pierwszej chwili zastanawiasz się co to za dźwięki jakieś, a chwilę później już wiesz - to codzienność dopadła Cię w tej iluzorycznej głuszy...

p.s. muszę przyznać, że załatwianie potrzeb fizjologicznych na świeżym powietrzu przy -12 stopniach wydawało mi się niemożliwe. Po tej wycieczce pierwsze miejsce przyznaję widokowi białej grani oświetlonej błyszczącym nieboskłonem i dolinie otulonej lekką mgłą podświetloną delikatnym srebrem księżyca. Zobaczyłam to tylko dzięki pilnej potrzebie koniecznej do załatwienia, bo nic innego nie byłoby w stanie wygonić mnie na ten mróz z ciepłej otuliny gęsiego puchu.

20 stycznia 2011

LUKSUS DLA POLAKA

Bartek znalazł dziś w necie ciekawy artykuł na temat tego czym dla Polaków jest luksus. Podobno na zachodzie luksus stał się dyskretny i perfekcyjny pod względem jakości. U nas jeśli ma się niezłą furę, fajną chatę i ładną biżuterię oraz podróżuje się do ciekawych miejsc to już jest to! Według tych danych uzurpuję sobie prawo do stwierdzenia, że żyje mi się luksusowo, ale jestem znanym optymistą ;). Polacy wskazują Jana Kulczyka jako osobę żyjącą w największym luksusie. A ile trzeba zarabiać żeby żyć jak Kulczyk? 56% badanych uważa, że 5.000 miesięcznie, a jedna trzecia, że ponad 10.000. No cóż - dla nas pomoczyć tyłek w morzu martwym to był wielki luksus!

19 stycznia 2011

NIC NOWEGO

Tak wiem. Zaglądacie, a u nas nic nowego. Na szczęście już niedługo wyjazd do Wenezueli. Ostatnio przytłacza nas pasmo różnych drobnych niepowodzeń, ale że nie mam ochoty zanudzać wszystkich problemami życia codziennego (tego każdy ma aż nadto) postanowiłam założyć posty archiwalne - sprzed okresu pisania tego bloga. Spokojnie! To dotyczy tylko najciekawszych i egzotycznych podróży, więc nie będzie obszerne, ani mam nadzieję, nudne. Dzisiaj zapraszam do Królestwa Jordanii i zdjęć ze starożytnej Petry (rok 2006). (Mamo, żeby zobaczyć zdjęcia trzeba nacisnąć ten podkreślony wyraz - starożytna Petra ;))