PRZEZ INDIE DO NEPALU I Z POWROTEM
Ten blog powstał, by na zawsze uwiecznić wspomnienia z wyprawy do Indii i Nepalu. Niepostrzeżenie stał się częścią mojego życia. W korowodzie codziennych zdarzeń i spraw do załatwienia znalazłam w końcu miejsce na odnalezienie samej siebie.
25 grudnia 2012
NIEBO W PREZENCIE
Końca świata oczywiście nie było, ale za to przyszły oczekiwane święta. Przedświąteczne wędzenie u Agi, parapetówka na Żytniej i dwa udane nurki sprawiły, że przygotowania do świąt zaczęliśmy dopiero wczoraj ;). Podobno niektórzy wierzą, że jaka Wigilia taki cały przyszły rok - no nie wiem. Byłby bardzo pracowity, ale też owocny - wielkie, smakowite makowce i najlepszy barszcz w historii.
A pod choinką czekała na mnie gwiazdka z nieba - a konkretnie to nawet nie jedna, a jakieś kilka tysięcy gwiazd... szkoda, że nie możecie zobaczyć gwiazdozbioru odbitego na suficie - zupełnie jak rozgwieżdżone niebo - i zaledwie jednym ruchem można zmienić półkulę ;)
a tak spalamy nadmiary...
12 grudnia 2012
W OCZEKIWANIU NA KONIEC ŚWIATA
Nurkujemy na potęgę, choć mróz tęgi, bo może jednak Majowie nie odwołali ;)) Niestety ze względu na odległość zostają nam tylko weekendy ;(
W międzyczasie zrobiliśmy też karmnik dla ptaków - z użyciem surowców wtórnych - używana deska do chleba, kawałek łóżka i śmietnika oraz jakieś inne resztki z budowy - czyli ptakom wyszedł earthship!
26 listopada 2012
Ania, Bartek, mgła i wózki
Powietrze: -3 stopnie, gęsta mgła.
Woda: +10, widoczność dobra.
Pływanie:
po powierzchni: 40 minut
pod powierzchnią: 58 minut
Od razu widać gdzie czujemy się lepiej ;)
Wózki:
Tesco: 22 sztuki
Lewiatan: 1 sztuka
Czyli kolejna akcja Piotrka - wózki policzyć, zainteresować tematem i wydobyć z Zakrzówka! My się zgłaszamy na ochotników. Jak zwykle... i pewnie tylko dlatego, że nam robi takie ładne zdjęcia... ;)
24 listopada 2012
NA OBCASACH W MULTIKINIE
Kto nie czyta regulaminów ma za swoje! We wtorek zaprosiłam Teściową na przedpremierową Kareninę do Kina na Obcasach - same babki, ot taka drobna dyskryminacja płciowa. Zaczęło się miło od poczęstunku i reklamówki pełnej ulotek reklamowych. Później wystąpił jakiś Pan z propozycją zrobienia włosków 5 Paniom. Ku naszemu zdziwieniu kiedy już te pięć Pań robiło włoski, wystąpiła Pani z prezentacją kosmetyków jakichśtam i próbując przekrzyczeć rozgadane towarzystwo wmawiała nam, że gdyby skóra chłonęła wodę to po kąpieli byłybyśmy o dwa kilo cięższe, a to źle podobno. Nie wiem na jakiej podstawie ona tak twierdzi, że źle, bo ja całymi latami chciałam być cięższa o 5 kilo! To chyba też źle? Po 15 minutach zaproponowała, że zrobi łapki znów pięciu Paniom. (to były te same co już zrobiły włoski). Minęło kolejnych 15 minut i zaczęły się konkursy z takimi pytaniami, że wszystkie Panie śmiały się w kułak, a ja nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Wiecie na przykład, że bawełna roślinna jest pochodzenia roślinnego, a nie zwierzęcego? A w szkole jakiejśtam uczy Pan Andrzej, a nie Pan Michael? A pigmej to nie mintaj - przypomniały się dawne czasy. No nic. Rozdano prezenty i znów rozpoczął się konkurs. Trwało to bez końca i po 50 minutach poddałyśmy się. Złożyłam reklamację. Kareninę zobaczę w poniedziałek, bo w ramach rekompensaty dali nam nowe bilety, a Mama? Mama to już chyba do multipleksu więcej nie pójdzie...
Ot i niespodzianka.
20 listopada 2012
USŁYSZEĆ DELFINY
Dzieeeeń dobry! O 5:30 budzi nas głos Caponiego. Jest wschód słońca i wszystkim czynnościom na łodzi towarzyszy lekkie lub mocne kołysanie. Szybki briefing, łyk herbaty. Zaczyna się rytuał dnia.
Raz, dwa, trzy. Odchylam się do tyłu. Wokół pojawiają się bąbelki. Opadam w dół. Znajduję się teraz w moim alternatywnym, równoległym świecie, w którym nie istnieją problemy i nie ma żadnych zmartwień. Otacza mnie nasycona cisza, w której każdy inny dźwięk poza własnym oddechem dochodzi z wolna do uszu, by po chwili rozpłynąć się gdzieś w tej trójwymiarowej przestrzeni. Nagle zupełnie niespodziewanie do moich uszu dochodzi ten dobrze znany radosny dźwięk. Delfiny - pokazuję Bartkowi uśmiechnięta od ucha do ucha, ale tak żeby znów nie zalać maski. Sama myślę, że to chyba niemożliwe. Delfiny? Tutaj? Teraz na rafie? Rozglądam się dookoła i widzę je tuż przy powierzchni - 7 sztuk, popiskują do siebie nieustannie i klekoczą.
Ten dźwięk pod wodą nie każdy może usłyszeć. Delfiny za pomocą precyzyjnie ukierunkowanego strumienia ultradźwięków są w stanie przetworzyć dane w trójwymiarowy model otoczenia. Postrzegają z taką samą precyzją jak my, ale te miłe stworzenia widzą nie tylko wszystko wokół siebie, ale również potrafią zajrzeć do wnętrza innych istot, co wykorzystują podczas grupowego polowania. Zaglądają pod piasek, słyszą z odległości 24km, a czasem wykorzystują silne ultradźwięki do ogłuszania swoich ofiar. Krótko mówiąc delfiny to urodzeni zabójcy. Internet donosi, że mówią do siebie pełnymi zdaniami i nadają sobie imiona! To, że uprawiają seks dla przyjemności wiedzą niemal wszyscy, ale że używają seksualnych zabawek (patyki, kości) i są wśród nich delfini homo i biseksualiści - przyznam szczerze to mnie zaskoczyło ;). Pozytywnie oczywiście - nie ma im co żałować ;)). W zatoce Shaab Samadai (Dolphin House) pływaliśmy z delfinami w jednym stadzie, tak blisko, że mogłam policzyć blizny na ciele samca. Wszędzie wokół, obok nas, przed i pod nami były delfiny. Nie wiem jak one to robią, ale kiedy są blisko to samą obecnością skutecznie odganiają depresję. Wystarczyło spojrzeć na naszą grupę po wyjściu z wody, nieczęsto widuję tak nieograniczoną, najprawdziwszą radość.
Rekiny nadpływają bezszelestnie. To jest w nich troszkę przerażające. Moim nowo poznanym faworytem gatunku jest żarłacz białopłetwy, niezwykłej urody Carcharhinus Longimanus. Dorosłe osobniki osiągają do 3m długości, często można je spotkać blisko powierzchni i zwykle nie pływają samotnie - my widzieliśmy najczęściej po dwa. Pierwsze spotkanie było bardzo ciekawe. Kiedy popędziliśmy za pierwszym, żądni pamiątkowej fotki, z za naszych pleców wypłynął drugi i tak nas zaskoczył, że palec na migawce nawet nie drgnął... Biedny Longimanus ze względu na przyzwyczajenia (pływa płytko jak na rekina) nie tylko wyrobił sobie złą opinię pożerania ludzi po wypadkach morskich, bo na miejscu wypadku jest często widziany jako pierwszy, ale jest też masowo odławiany, często przypadkiem. Jego duże płetwy piersiowe są dobre na zupę, wątroba ma wiele witamin, a skórka nada się dobrze w przemyśle odzieżowym - biedaczysko jest na wyginięciu mimo tego, że samica w jednym miocie rodzi od 6-ciu do 15 młodych. I kto tu jest niebezpieczny...
30 października 2012
23 października 2012
DOM OFICJALNIE OTWARTY
Nadeszła jesień i chociaż wydawało się, że do tej pory poziom wykończenia będzie bardziej zaawansowany to dom i tak został oficjalnie otwarty. Weekend pełen emocji i nasze 70 już urodziny, dawno nie widziani Przyjaciele, świetne jedzenie, pyszny Agnieszkowy tort i piękna pogoda - można spokojnie wybaczyć brak części podłóg i ogólnie panoszący się kurz pobudowlany ;).
19 października 2012
ZAWIROWAŁY JAZZEM LIŚCIE
Avishai Cohen (bas), Amir Bresler (perkusja) i Omri Mor (klawisze) zbrali nas wczoraj w międzykulturową podróż. Dźwięki muzyki rozpłynęły się po sali wypełnionej po brzegi jednocząc wszystkich ponad wszelkimi podziałami. Jazz w wykonaniu tego trio płynął prosto z serca, przedostawał się do krwi i tryskał radością. Grali z niesamowitą pasją, zespoleni z instrumentami, zgrani ze sobą wciągneli publiczność w tę radość. Zaskoczyło mnie wszystko – swoboda w wykonaniu, nieprawdopodobna jakość gry i ta więź, która wytworzyła się samoczynnie pomiędzy nami. Muzyka łagodzi obyczaje? Muzyka łączy ludzi, likwiduje ograniczenia i bariery, otwiera serca i nieprawdopodobnie cieszy. A Avishai Cohen? Trudno to wyrazić słowami... poruszył mnie do głębi, nie jestem koneserem, ale nigdy w życiu nie słyszałam takich dźwięków z basu, a kiedy zaczął śpiewać starą turecką pieśń – oszalałam. Owacje na stojąco, trzy bisy, a na koniec porwali nas... do tańca ;) tańczyliście kiedyś na koncercie jazzowym?
17 października 2012
A KTÓRYŻ TO ROK JUŻ MIJA?
Aromat świeżo mielonej kawy, mini kanapeczki z chleba orkiszowego z miejscowym mięskiem i ogórkiem kiszonym własnej roboty. Słońce przeziera przez drewniane żaluzje z Ikei. Kolejny raz obudziło mnie przed 7 rano świeże, wiejskie powietrze. Dziś jest wyjątkowy dzień, więc zamiast usiąść do pracy włączyłam TV...
Dowiedziałam się, że nie mam menopauzy, ale niedługo zacznie mi się marszczyć skóra, nie mogę mieć życia uczuciowego bez smartfona i powinnam pić mkcafe oraz jeść frytki z dipem czosnkowym. Telewizja kształtuje osobowość i kiedy zdarzy mi się kiedyś stracić sens życia wcisnę guzik, który poprowadzi mnie ku szczęśliwej, zdrowej starości. Z taką perspektywą mogę spokojnie patrzeć w przyszłość!
Od dziś mogę już kupować kremy dedykowane dla dojrzałych kobiet po 35 roku życia ;)))
02 października 2012
WESELISKO NA WIERCHOMLI
Madzia i Lucek w jednym z wrześniowych tygodni zdecydowali się na powiedzenie sobie: TAK. Weselisko urządzili na Wierchomli, tym samym eliminując wszystkich niemrawych i niechętnych gości - bardzo sprytnie... Wycinaliśmy hołubce przy Łemkowskiej kapeli, a niedzielny poranek powitał nas pięknym widokiem na Tatry i rewelacyjną pogodą na górski spacer, a właściwie wyjście na wzgórze, żeby poleżeć na łące... niestety tym razem nie robiłam zdjęć i czekam z niecierpliwością już drugi tydzień, aż ktoś (myślę Anka) się zlituje i mi je wyśle ;) Gratulacje dla nowożeńców!
18 września 2012
17 września 2012
MAGIA AJURWEDY I PIERWSZY PUCHAR SZYNECZKI
Jedź! Jedź! Jedź! Jedź! I co sił w nogach pędzili zawodnicy po karkołomnej trasie pierwszego pucharu szyneczki. Dwa ostre wiraże i strome zjazdy - tu każdy dał z siebie wszystko, potem długa prosta na rozpędzenie i znów pod górę tak stromo, że tylko najdzielniejsi nie musieli biec z rowerami. Słoneczko szczęśliwie dopisało, ale też nie dopiekało za mocno, a nieubłagane sekundy mijały tak szybko, jak szybko zapełniała się wynikami tabela startowa. 33 zawodników, 2 szyneczki i 4 schaby później dogorywaliśmy przy ognisku pełni wrażeń i zapatrzeni w gwiazdy... z resztą zobaczcie sami:
Cały ten weekend był magiczny. Wybuchowa mieszanka emocji i orzeźwiający powiew wolności - po raz pierwszy od kilku miesięcy włączyłam na luz ;).
Wyprowadziliśmy się z mieszkania już całkowicie - nawet piwnice (dzięki Sanojowi, Magdzie i Paci) zostały opróżnione, a tempo było takie, że nawet się łezka w oku zakręcić nie zdołała. W piątek z rozpędzonego dnia trafiliśmy prosto w objęcia medycyny ajurwedyjskiej i z przypadku z tłumacza zostałam modelem. Pełna godzina masażu na dwie ręce, a potem późnonocne przygotowania do Pucharu - niczego więcej jak dobrych przyjaciół w życiu nam nie trzeba!
Zobacz więcej zdjęć z PIERWSZY PUCHAR SZYNECZKI OFF CZARY |
14 sierpnia 2012
GDZIE TE RYBY?
Nie ma jak to pojechać na rybki w taaaką pogodę ;) Miałam mylne wrażenie, że jak pada to ryby biorą, a to jednak chyba zależy od szczęścia lub umiejętności, a najpewniej od jednego i drugiego...
Wcześniej nie pisałam, bo dni mijają tak szybko, a tu cały lipiec odwiedzin we wsi Warszawa (dobrze, że OLT upadło dopiero teraz ;)) Nie wszyscy załapali się na zdjęcia, ale wszystkich odwiedzających plac budowy serdecznie pozdrawiamy i zapraszamy ponownie ;)
opisy zdjęć w LIPCOWE ODWIEDZINY
09 sierpnia 2012
CAST AWAY CZYLI KAJAKIEM PO NIDZIE
4 dni bez dzwoniącego telefonu z dala od wszystkich tych spraw powodujących siwiejące włosy - tylko My, woda i nie dające żyć bąki... czyli 52 kilometry ponidzkiej przygody.
Myślicie, że łatwo płynąć gumowym kajakiem po rzece? Ja tak myślałam, a tu proszę - najpierw kanał tak wąski i kręty, że płynęliśmy kanciastym zygzakiem zwiedzając morze trzcin. Potem niespodzianka - w rzece może nie być wody! Początkowo wypatrywanie nurtu było nawet fajne - taki kapitan, Wilk Morski bez lornety i żywioł bez nurtu, ale później bolał już każdy kolejny błąd. Nie było siły żeby wypłynąć odpychem od dna - trzeba się było wytaszczyć z kajaka i ciągnąć za sznurek. Pierwszy raz na kajakach bolały kogoś nogi ;). Szczęście, że dno z piaseczkiem, szkoda tylko, że poziom wody oscylował tak gdzieś od kostek po kolana ;). Za to woda czysta i ciepła. Trzeba tylko chcieć, a można opanować do perfekcji bezpieczne kąpiele na płyciźnie... Wróciliśmy z przygodami niczym Tomek z Czarnego Lądu. Zaatakowani przez miliony latających mrówek, pogryzieni przez bąki, opaleni słońcem z zadowoleniem od ucha do ucha. Płynęliśmy kanałami pod wiatr, skleiliśmy 3cm dziurę w dnie (nie mówcie nic Arturowi ;)) i nie baliśmy się nawet burzy, która dała żyć i lunęła deszczem dopiero po rozbiciu obozu. Było fajnie i za dwa tygodnie zamierzamy dokończyć trasę i spłynąć z Pińczowa do Wiślicy - albo może zmienimy zdanie i wypłyniemy na szersze wody?
Pokaż KAJAKIEM PO NIDZIE na większej mapie tak długo nie pisałam, że wyszłam z wprawy, ale szykują się już kolejne wyprawy ;0
Pokaż KAJAKIEM PO NIDZIE na większej mapie tak długo nie pisałam, że wyszłam z wprawy, ale szykują się już kolejne wyprawy ;0
12 lipca 2012
dzień po dniu
W życiu zawsze można coś zmienić. Wbrew przeciwnościom losu wciąż pływamy po powierzchni, chociaż nasza sytuacja nie polepszyła się ani na jotę. Podróży tymczasem nie będzie, ale w na sąsiedniej łące zamieszkał zając (Franek) i jesteśmy rodzicami chrzestnymi kolejnego wychowu jeżyków, a małe jaskółeczki wieczorami oblegają nasz dach. Życie jest piękne, bo możemy się nim dzielić ze wspaniałymi ludźmi. Dziękujemy Wam wszystkim za okazane wsparcie :).
03 lipca 2012
ZAZIELIŁ SIĘ OGRÓD
Ku naszemu zdziwieniu w ogrodzie pojawiła się roślina uprawna:
Z niecierpliwością czekamy co tam jeszcze wyrośnie ;)
16 czerwca 2012
KOCHAM POLSKĘ
Nie ważne, że przegraliśmy z 'krecikiem' - ważne, że pierwszy raz graliśmy z wiarą i poświęceniem do ostatniej sekundy i graliśmy pięknie! Było wspaniale! Potężna burza za oknem, a my nie jesteśmy przegrani - po raz pierwszy możemy czuć się dumni za NASZĄ POLSKĄ REPREZENTACJĘ ;)
09 czerwca 2012
LINKIN PARK - BÓG CZY RELIGIA
Ten weekend oszalał. Pięć długich lat czekałam na LINKIN PARK. O MATKO! Zapamiętam każdą minutę. Wykrzyczane na całe gardło każde słowo, każdego utworu. Szalejący wielotysięczny tłum i my w samym sercu zatopieni w dźwięku i atmosferze, dosłownie zlepieni w jedno, skaczący ramię w ramię cały koncert - czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam. W jednej chwili wszystko przestało się liczyć - poza tu i teraz. Skończyły się wszystkie problemy codzienności, ciemność okryła żale, tłum zakrzyczał strach, stroboskopowe światła wypaliły smutek. Z pustki wyłoniła się bezgraniczna radość. Wróciłam do żywych.
Bogowie muzyki rzucili mnie na kolana, zwariowałam i chcę więcej - było fenomenalnie!
Z resztą zobaczcie sami:
What I've done - pokochałam ich za ten utwór kiedy w 2007 w Chorzowie zagrali jako support dla Pearl Jamu ;))
21 maja 2012
SEN NOCY LETNIEJ
Wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. W sennej ciszy słyszę głośne bicie serca.
Raz. Dwa. Trzy. Głęboki wdech.
Jeszcze tydzień, może dwa i znów zaczniemy wszystko od nowa.
Żołądek podskakuje do gardła. Zaciskam mocno powieki.
Myśli pędzą nieprzerwanie w mózgu przegrzanym ciągłym wirowaniem.
Kiedy ciężko wygrać z głupotą łatwiej przejść na ciemną stronę mocy niż trzymać się dawno wyznaczonego kursu.
Nie bój się - myślę. Otwieram oczy i dmucham mocno w żagle.
Cała Naprzód! Jeśli dobrze poskładamy rozrzucone puzzle znów będziemy na fali.
Z czasem uda nam się schronić w bezpiecznej przystani.
Trzymajcie kciuki
20 maja 2012
MAJOWA PIECZONKA NA ROWERZE Z NURKOWANIEM
Sobota była tak intensywna, że w niedzielę musieliśmy odpocząć ;).
Z samego rana popędziliśmy na warsztaty nurkowe z pływalności. Doskonałe ćwiczenia - Bartek najładniej z całej grupy wisiał w wodzie głową w dół (to wcale nie jest takie łatwe), a mnie udało się przez chwilę płynąć żabką do tyłu! Po omówieniu wszystkich błędów w Krakenie, makabrycznie spóźnieni pojawiliśmy się w Owczarach i ruszyliśmy silną grupą rowerową do Ojcowa.
Trzymaliśmy niezłe tempo szczególnie pod koniec wycieczki, bo Agnieszka opowiedziała nam o kawie z i irlandzką nutą i cieście z truskawkami ;). Do tego było jeszcze wyśmienite wino porzeczkowe i cała grupa w siódmym niebie.
A to jeszcze nie koniec. Upojeni dobrym początkiem podzieliliśmy się na dwie grupy (damsko-męską), rozpaliliśmy ognisko i przygotowaliśmy pieczonkę. Potem piekliśmy kiełbaski, a kiedy pieczonka dojrzała objedliśmy się do granic nieprzyzwoitości i w blasku ognia opowiadaliśmy sobie o gwiazdach sącząc wino.
17 maja 2012
BOHATEROWIE PROGRAMU 'PAŃSTWO W PAŃSTWIE'
Całe moje dorosłe życie prowadziłam działalność gospodarczą. Firma miała lepsze lub gorsze chwile, ale rozwijała się, rosła, zatrudniała ludzi. W końcu zaczęła promować markę i zdobyła określoną pozycję na lokalnych rynkach. Zrobiliśmy ISO, zaczęliśmy inwestować i udało nam się kupić pierwszą nieruchomość. 11 lat pracy wielu wspaniałych ludzi.
01 stycznia dostaliśmy zawiadomienie o kontroli z Zus-u. Nie pierwsza nasza kontrola, więc nawet nie poczuliśmy zagrożenia. Najpierw przyszły dwie Panie, potem trzy i zaczęła się szybka jazda bez trzymanki. Dokumenty miały być natychmiast, nawet te archiwalne z innych miast, Panie kazały nam skserować ponad 15.000 kopii w jeden dzień, a na odwołanie nie odpowiedziały. Dzwonili do nas kilkanaście razy dziennie (do różnych oddziałów) nawet na telefony prywatne w tym w weekendy. Napisaliśmy skargę na jakość czynności kontrolnych, ale nikt nam nie odpisał.
W ciągu pięciu miesięcy z wieloletnich przedsiębiorców staliśmy się dla Zusu przestępcami. Protokół pokontrolny wynosił ponad 70 stron, ale tylko w jednym zdaniu Panie wyjaśniły, że 'sposób realizacji umowy' świadczy o tym, że jest to inna forma umowy niż zawierana przez nas. Na jakiej podstawie to stwierdziły, tego nie wiadomo. Przesłuchani świadkowie - nasi nauczyciele - zeznali na naszą korzyść. Mamy też interpretacje z urzędów skarbowych, z ministerstwa kultury i dziedzictwa narodowego, z ministerstwa edukacji oraz wyroki sądów w podobnych sprawach. To jest dla Zus niewystarczające. Naliczono nam składki za ponad cztery lata. Składki zostały wyliczone źle, już abstrahując od tego, że mamy poprawną formę umowy. Panie, naliczając składki popełniły mnóstwo błędów matematycznych. Na 30 sprawdzonych osób tylko trzy były zgodne. Zatrudniliśmy prawników. Sprawa może potrwać nawet 8 lat i zagrożony jest też nasz majątek prywatny.
Pierwszy raz w historii firmy musieliśmy zrobić redukcję zatrudnienia. Zwalniamy niewinnych, dobrze pracujących ludzi żeby uratować posady pozostałych, ale to nas nie tłumaczy. To my musimy wybrać i skreślić nazwiska z listy. To na nas spoczywa obowiązek dokonania niezwykle trudnych decyzji i czujemy się winni i zawstydzeni tym, że nie potrafimy obronić ludzi będąc jednocześnie niewinni zarzucanych nam czynów. Przez czyjąś błędną, bezpodstawną interpretację bezpowrotnie tracimy twarz wobec ludzi, którym daliśmy obietnicę pracy. Firma niknie w oczach. Wstrzymaliśmy inwestycje i wszelkie zakupy. Bank nam cofnął linię kredytową po 10 latach współpracy. Wszyscy się boimy o przyszłość, ale musimy wierzyć, że będzie lepiej. Będziemy walczyć na śmierć i życie z bezwzględną urzędniczą maszyną, bo jesteśmy niewinni i ja wciąż nie wierzę w to, że w Polsce skazuje się niewinnych ludzi.
Ktoś mi ostatnio powiedział, że nasza historia jest niezwykle nieprawdopodobna i jesteśmy żywcem bohaterami programu 'państwo w państwie'. Ale przecież bohater to ktoś pozytywny...
23 kwietnia 2012
BEARLIN - nowoczesna potęga oczami małego Polaka
Ugoszczeni do granic przyzwoitości, z brzuchami pełnymi wspaniałego jedzenia i w znakomitym towarzystwie - zobaczyliśmy prawdziwe oblicze Berlina i to w fantastycznej niewymagającej formie - rejs w centrum miasta! Na deser piękna pogoda i poczuliśmy się jak w Wenecji, choć Berlin ma więcej mostów i jest nazywany Atenami wschodu ;).
Na taką potęgę pracuje się latami pomyślałam z lekkim żalem patrząc na monumentalne budowle nad Sprewą. Stolica świata Germania poległa w obliczu przegranej wojny, ale skłonność do megalomanii pozostała. 81.000m2 Paul Löbe Haus i 65.000m2 Marie Elisabeth Lüders Haus zaprojektowane przez Stephana Braunfelsa to największe niemieckie inwestycje po zimnej wojnie. Połączenie budynków ze wschodu na zachód symbolizuje jedność Wschodnich i Zachodnich Niemiec oraz stanowi kontrapunkt do wizji nazistów. Most pomiędzy dwoma budynkami parlamentu nazywany jest przez Braunfelsa "skokiem przez Szprewę", a budynek Marie Elisabeth Lüders Haus jest wybudowany w miejscu przebiegu muru berlińskiego. Obie budowle utrzymane w stylu modernistycznym, proste w formie i oczywiście ogromne nie każdemu mogą się podobać. Nas zachwyciły, w końcu szkło i surowy konstrukcyjny beton to ostatnio nasze ulubione połączenie ;).
Wszystkie te piękne zdjęcia zrobiła Dominika - dzięki wielkie :)
Weekend w Berlinie i od razu nasuwa się pytanie skąd nazwa 'Berlin' dla tej nowoczesnej stolicy? Najmilszą wersją dla mego ucha jest ta, która podczas wizyty nasuwa się sama, czyli symbol Berlina we własnej osobie i mamy BÄR-LIN. Bo inaczej skąd miś berliński w herbie? (i nie mówię tu oczywiście Knut-cie). Wikipedia angielska i niemiecka podaje, że nazwa wywodzi się ze słowiańskiej sylaby 'berl' czyli 'bagno' (zważywszy na ilość wody w mieście, te tereny faktycznie mogły być dość bagniste...). Polska Wikipedia podaje, że według hipotezy Reinholda Trautmanna, nazwa jest zniekształconą nazwą Bralin i pochodzi od skróconej formy słowiańskiego imienia Bratosław. Na 'forum witryny Grzegorza Jagodzińskiego' znalazłam bardzo pasującą mi wersję, że nazwa może pochodzić od słowiańskiego wyrazu 'berlin' oznaczający rodzaj narty. Istnieją też hipotezy wiążące nazwę miasta z ptakiem - Bargiel, strażnicą - Bedlin, wzgórzem - Bardo, brodem - Brodlin, wyżej wsponianym misiem, a nawet z berłem. Wygląda więc na to, że każdy może wybrać wersję dla siebie ;) Ja wybieram tę z misiem!
18 kwietnia 2012
ŁOŚ
Wychodzę sobie przed dom (bo wewnątrz nie mamy zasięgu) zaczynam gadać przez telefon i nagle co widzę?
ŁOSIA! No rewelacja ;)))
Nazwiemy go Zocha ;) Matko, jaki słodziak, jak toto chodzi śmiesznie, te nóżki takie chude, nieporadne...
- od dziś jestem zdecydowaną fanką łosi...
p.s. mamy już numer domu
p.s.2
no nie... jest wieczór, a pod naszym balkonem inny łoś! Większy i z włosami wokół szyi i wszystko jasne po południu Zocha, a wieczorem Franek, a latem urodzą się małe łoszaki ;)- w porównaniu do Łomianek przystanek Alaska się chowa!
Ja zawsze chciałam zobaczyć łosia, a tu proszę dwa jednego dnia i to właściwie bez wychodzenia z domu! Łoś po łacinie nazywa się ładnie: alces alces i lubi pływać. Pod wodą może przebywać do 50 sekund, a ja już mam nowe marzenie: chcę zobaczyć nurkującego łosia!
14 kwietnia 2012
BULA FIJI - WYSPY LENIWYCH KANIBALI
Myślicie, że Fiji jest daleko? Podróż zajmuje dokładnie tyle samo
czasu co przejazd pociągiem z Krakowa do Szczecina i z powrotem ;)
Milion km2 raju... 322 wyspy otoczone błękitnymi lagunami z
krystalicznie czystą i ciepłą wodą, rafy koralowe, lasy tropikalne,
palmy na pustych, malowniczych plażach, a wszystko to po drugiej
stronie globusa. Tyle, że tacy backpakers jak my nie mają tam czego
szukać, ale o tym za chwilę...
Fiji to przede wszystkim wspaniali ludzie. Dobrzy, mili i wiecznie
uśmiechnięci. Pozdrawiają się nawzajem i śpiewają, dla nich słowo
problem czy pośpiech to tylko jedne z wyrażeń w słowniku. Monteskiusz
twierdził, że ludzie żyjący w ciepłym klimacie są bardziej leniwi. Na
Fiji jest upalnie! Mają tu nawet takie określenie 'Fiji Time'. Oznacza
dosłownie wszystko. Zapomnieli po Ciebie przypłynąć łodzią, a Ty masz
samolot za dwie godziny - Fiji time! Umawiasz się na nurkowanie o 7
rano, bo później w Oceanie są prądy, ale i tak wypływasz o 10 - Fiji
Time! Chciałbyś popłynąć na ryby o 15, ale o 17 dowiadujesz się, że
znowu nie ma łodzi - Fiji Time! Tutaj naprawdę można się maksymalnie
wyluzować, albo zginąć. Planowanie na nic się nie zda, ale na
spontaniczność też nie ma co liczyć. I choć na Fiji nie ma już
kanibali to i tak obedrą Cię ze skóry. Powiedzmy to sobie szczerze -
przez cały wyjazd czuliśmy się jak ubodzy krewni królika ;).
Wybieraliśmy najtańsze miejsca, a i tak (jak dla nas) było tam
ekstremalnie drogo. Warunki mieszkaniowe też nie jak z bajki, więc po
zapłaceniu haraczu pozostawało już tylko cieszyć się rajską plażą i
wolnością.
Jeśli chcecie jechać na Fiji to najpierw kupcie przewodnik,
później posprawdzajcie blogi najlepiej nowozelandzkie lub
australijskie, wybierzcie miejsca, wstępnie zarezerwujcie noclegi
(mimo cen, wcale nie tak łatwo o wolne miejsca), negocjujcie ceny
(szczególnie poza sezonem), a później już możecie spokojnie jechać,
nie mając jednak gwarancji, że wszystko się uda - Fiji time! My dla
ułatwienia skorzystaliśmy z agencji na lotnisku i... kupiliśmy coś
czego nie ma na wyspie, na której i tak już musieliśmy zostać. Zamiast
romantycznej bury na plaży, dostaliśmy pokój z oknem do wnętrza baru.
Oglądaliście najnowszą reklamę skittles? Jeśli nie to polecam, bo my
już pierwszego dnia poczuliśmy się wydojeni jak żyrafa - na kolorowo ;)
NURKOWANIE Z REKINAMI
Myślałam, że najpierw poczuję lekkie drżenie w żołądku, które chwilę
później przerodzi się w falę tsunami i niszcząc wszystko po drodze
uderzy do mózgu rozbijając wszystkie myśli na tysiące drobnych
iskierek, że każda komórka będzie krzyczeć w euforii zdarzeń, a
wszystko to stanie się w spokojnych wodach Pacyfiku, ale nikt mi
wcześniej nie powiedział, że rekiny są takie piękne... Nie mają nic z
bezmyślnego, brutalnego zabójcy. Są wspaniałe. Wielkie i ciężkie -
szybkie jak błyskawica. Poruszają się z gracją i zmienia im się
wyraz mordki w zależności od sytuacji - są... jak pieski ;). No
trochę, jak zabójcze pieski z wielkimi zębiskami, ale jak się ich nie
drażni to nie ugryzą!
Jak nurkowanie z rekinami to tylko z Beqa Adventures Diviers. Równie
drogo jak gdzie indziej, ale bardzo profesjonalnie. Nurkowanie na Fiji
jest tak drogie jak wszystko inne - przeciętna cena za dwa nury to
200F$ (czyli mniej więcej 400zł.). Wypożyczenie sprzętu 10F$ czyli
raczej się nie opłaca dźwigać własnego - poza tym regulatory mają
końcówkę INT. Woda nawet na 30m ma 30 stopni, więc pianki tylko dla prawdziwych zmarźlaków.
09 kwietnia 2012
PRZEŁĘCZ SMUTNA
Ruszyliśmy nasze świąteczne, napakowane brzuchy na spacer w góry. Pogoda rewelacyjna, a warunki śniegowe jeszcze lepsze - trafił nam się świeży opad z nocy i chociaż śnieg był trochę ciężki to nie ma co narzekać - lanoponiedziałkowa wycieczka udała się na medal!
04 kwietnia 2012
FIJI TONIE
Tropikalna burza, której byliśmy świadkami otrzymała imię Daphne i w poniedziałek rozpętała się na dobre zamieniając się w cyklon pędzący w stronę Australii. Ewakuowano 8000 ludzi, a 11 000 przebywa obecnie w bezpiecznych schroniskach. Nie ma prądu i wody, ogłoszono stan katastrofy narodowej. Fiji tonie, a mnie krwawi serce - nam udało się uciec, ale tylu cudownych ludzi tam zostało - mam nadzieję, że i dla nich znowu wyjdzie słońce...
02 kwietnia 2012
FIJI W OKU CYKLONU
Żadna podróż nie wywołała tak skrajnych emocji jak ta. Jeszcze żadna nie przyniosła w ciągu jednego tygodnia tak wielkich uniesień i tylu głębokich rozczarowań. Kolejne wielkie drzwi otworzyły się nagle i świat pokazał nam zupełnie nowe oblicze - ta lekcja jak fala tsunami zaatakowała ustabilizowany światopogląd niszcząc go w mgnieniu oka i znów tabula rasa ;). Zainspirowana ostatnio oglądanym teledyskiem Coldplay 'The Scientist' opowieść o dwóch bladych twarzach na Fiji zacznę od dramatycznego końca...
W OKU CYKLONU
Za oknem ryk oceanu, gniewny wiatr przygina palmy do ziemi i siecze ulewnym deszczem. Turysta obudzony w środku nocy wstaje, przeciąga się i mówi:'Ty patrz. Jest monsun. Fajnie'. Wyciąga aparat kręci przez chwilę przez okno, decyduje się nawet wyjść na balkon dla lepszego ujęcia, po czym wraca do łóżka mamrocząc po nosem. Jest lekko niezadowolony, bo ujęcia słabe z powodu ciemności. Chwilę później zasypia nieświadomy niedalekiej przyszłości...
Pierwszy raz nerwy puszczają mi na lotnisku. Nie mogę już powstrzymać łez bezsilności. Wycieram mokrą twarz i staram się opanować - wstyd, drżą mi ręce i czuję się jak małe dziecko, mam dość - Mamo, ja chcę do domu!
Minęła doba od czasu kiedy udało się przekonać recepcjonistę hotelu żeby nas wymeldował i (do cholery!) załatwił łódź na drugi brzeg, bo przecież mamy samolot! 5 minut później jesteśmy przemoczeni do suchej nitki, ale jedziemy w stronę lotniska dużym trackiem pewni, że uda się przedrzeć do miasta. Zostało już tylko 9km, ale przed nami od dawna nie widać drogi, kiedy woda sięga powyżej łydki i nie można dalej jechać decydujemy się na ostre starcie. Stąd jakieś 800m i już widać pierwsze zabudowania, przed nami tylko most - przejdziemy - taki jest plan! Pełni energii wkładamy torby, podwijamy spodnie i ruszamy dziarsko przed siebie. Była to chyba najgłupsza rzecz jaką do tej pory zrobiliśmy, ale nikt z miejscowych nie protestował... Mijamy domy zalane po dach, samochody, których nikt nie zdążył zabrać z podwórzy, serce się ściska na myśl o tych wszystkich biednych ludziach. Jeszcze nie wiemy, że to największa powódź w historii Fiji. Brudna woda przelewa się między nogami, deszcz zalewa oczy, w końcu decydujemy się zdjąć buty. Nie jesteśmy sami. Dogoniła nas grupa ludzi, chcą pomóc. Jakiś chłopak zdejmuje mi torbę i pyta skąd jesteśmy, most coraz bliżej i wszystko wydaje się jeszcze możliwe. Niestety po chwili prąd nasila się, woda sięga już prawie do pasa i chociaż do mostu 300m musimy odpuścić. Zdesperowani szukamy innej drogi, ale ludzie mówią, że miasto jest zalane. Próbujemy załatwić łódź, później nawet helikopter - wszystko byle tylko nie myśleć o tym, że nasze tanie bilety ulegną kasacji i trzeba będzie kupić nowe za cenę o jakiej się nam nawet nie śniło. Niestety pogoda nie odpuszcza i Fiji jest sparaliżowane. Po dwóch godzinach dajemy się przekonać, że dziś już nic nie można zrobić. Ktoś podaje informację, że loty zostały odwołane i JP zabiera nas do domu Pastora. Meresimani podaje kawę, po chwili schodzą się sąsiedzi. Wszyscy chcą jakoś pomóc, ale nie można się nigdzie dodzwonić. Padła sieć komórkowa i nie ma prądu. Na domiar złego tuż nad naszymi głowami ląduje samolot Korean Air - niestety o czasie. Cały dzień spędzamy z rodziną Pastora, jego Żona przygotowuje na naszą cześć tradycyjną kolację - jemy Kasawę (maniok jadalny w smaku trochę lepszy od ziemniaka) i kurczaka masalę, wszyscy się za nas modlą, a specjalne błogosławieństwo od Pastora będziemy pamiętać przez całe życie. Chłopaki JP i Nemia wieczorem grają na gitarze, a później udaje się dodzwonić do Pawła, który mówi, że samolot jednak nie odleciał, ale nie udaje się nic ustalić, bo kończy się limit i nie ma jak doładować karty. Mamy ciężką noc, wiatr wciąż tłucze się za oknem, ale przestaje padać. Rano okazuje się, że most jest zarwany, przeprawiamy się na drugi brzeg po rurach (na szczęście woda ich nie zerwała) i ruszamy pieszo w stronę lotniska. Znów zaczyna padać. Miasto jest zamknięte, ale udaje się przekonać Policję, żeby nas wpuścili. Brodzimy po kolana w wodzie patrząc z przerażeniem na sklepy zniszczone żywiołem, zerwane drogi, wciąż zalane ulice. W końcu po godzinie wydostajemy się z miasta, łapiemy stopa i dostajemy się na lotnisko, tylko po to żeby żeby dowiedzieć się, że owszem nasz samolot jest, ale nas nie zabiorą, bo powinniśmy się odprawić wczoraj. Następny lot jest w poniedziałek, ale miejsc już nie ma. I to by było na tyle. Dlatego puściły mi nerwy, bo dotarliśmy w końcu na lotnisko, miejsca w samolocie mieliśmy, bilety też, tyle że bezduszna maszyna nie chciała nas zabrać. Na nic się zdawały prośby i groźby, aż w końcu jeden Pan się złamał! Wpisali nas na listę rezerwową, razem z pozostałymi 5 osobami, które do nas dołączyły. Razem w napięciu czekaliśmy cztery godziny i w końcu 20 minut przed odlotem dali nam zielone światło. Pogoda na Fiji jeszcze się pogorszyła, drogę znów zalało, zabrakło wody. W sobotę odwołano wszystkie loty, ale jest szansa, że do poniedziałku pogoda się poprawi.
Przez całą drogę uśmiech nie schodził mi z twarzy. W bezpiecznym samolocie koreańskich linii lotniczych zmierzającym w kierunku Europy pomyślałam tylko: efekt motyla - ułamek sekundy później jedliśmy wspaniałą kolację w eleganckim hotelu w
Seoulu trzymając w ręku nowe bilety - dziękujemy obsłudze Korean Air.
Teraz muszę lecieć do pracy, ale potem jeszcze napiszę o rajskich wyspach, miejscowej ludności i nurkowaniu z rekinami. W końcu mieliśmy tam 6 dni słońca i upału.
W OKU CYKLONU
Za oknem ryk oceanu, gniewny wiatr przygina palmy do ziemi i siecze ulewnym deszczem. Turysta obudzony w środku nocy wstaje, przeciąga się i mówi:'Ty patrz. Jest monsun. Fajnie'. Wyciąga aparat kręci przez chwilę przez okno, decyduje się nawet wyjść na balkon dla lepszego ujęcia, po czym wraca do łóżka mamrocząc po nosem. Jest lekko niezadowolony, bo ujęcia słabe z powodu ciemności. Chwilę później zasypia nieświadomy niedalekiej przyszłości...
Pierwszy raz nerwy puszczają mi na lotnisku. Nie mogę już powstrzymać łez bezsilności. Wycieram mokrą twarz i staram się opanować - wstyd, drżą mi ręce i czuję się jak małe dziecko, mam dość - Mamo, ja chcę do domu!
Minęła doba od czasu kiedy udało się przekonać recepcjonistę hotelu żeby nas wymeldował i (do cholery!) załatwił łódź na drugi brzeg, bo przecież mamy samolot! 5 minut później jesteśmy przemoczeni do suchej nitki, ale jedziemy w stronę lotniska dużym trackiem pewni, że uda się przedrzeć do miasta. Zostało już tylko 9km, ale przed nami od dawna nie widać drogi, kiedy woda sięga powyżej łydki i nie można dalej jechać decydujemy się na ostre starcie. Stąd jakieś 800m i już widać pierwsze zabudowania, przed nami tylko most - przejdziemy - taki jest plan! Pełni energii wkładamy torby, podwijamy spodnie i ruszamy dziarsko przed siebie. Była to chyba najgłupsza rzecz jaką do tej pory zrobiliśmy, ale nikt z miejscowych nie protestował... Mijamy domy zalane po dach, samochody, których nikt nie zdążył zabrać z podwórzy, serce się ściska na myśl o tych wszystkich biednych ludziach. Jeszcze nie wiemy, że to największa powódź w historii Fiji. Brudna woda przelewa się między nogami, deszcz zalewa oczy, w końcu decydujemy się zdjąć buty. Nie jesteśmy sami. Dogoniła nas grupa ludzi, chcą pomóc. Jakiś chłopak zdejmuje mi torbę i pyta skąd jesteśmy, most coraz bliżej i wszystko wydaje się jeszcze możliwe. Niestety po chwili prąd nasila się, woda sięga już prawie do pasa i chociaż do mostu 300m musimy odpuścić. Zdesperowani szukamy innej drogi, ale ludzie mówią, że miasto jest zalane. Próbujemy załatwić łódź, później nawet helikopter - wszystko byle tylko nie myśleć o tym, że nasze tanie bilety ulegną kasacji i trzeba będzie kupić nowe za cenę o jakiej się nam nawet nie śniło. Niestety pogoda nie odpuszcza i Fiji jest sparaliżowane. Po dwóch godzinach dajemy się przekonać, że dziś już nic nie można zrobić. Ktoś podaje informację, że loty zostały odwołane i JP zabiera nas do domu Pastora. Meresimani podaje kawę, po chwili schodzą się sąsiedzi. Wszyscy chcą jakoś pomóc, ale nie można się nigdzie dodzwonić. Padła sieć komórkowa i nie ma prądu. Na domiar złego tuż nad naszymi głowami ląduje samolot Korean Air - niestety o czasie. Cały dzień spędzamy z rodziną Pastora, jego Żona przygotowuje na naszą cześć tradycyjną kolację - jemy Kasawę (maniok jadalny w smaku trochę lepszy od ziemniaka) i kurczaka masalę, wszyscy się za nas modlą, a specjalne błogosławieństwo od Pastora będziemy pamiętać przez całe życie. Chłopaki JP i Nemia wieczorem grają na gitarze, a później udaje się dodzwonić do Pawła, który mówi, że samolot jednak nie odleciał, ale nie udaje się nic ustalić, bo kończy się limit i nie ma jak doładować karty. Mamy ciężką noc, wiatr wciąż tłucze się za oknem, ale przestaje padać. Rano okazuje się, że most jest zarwany, przeprawiamy się na drugi brzeg po rurach (na szczęście woda ich nie zerwała) i ruszamy pieszo w stronę lotniska. Znów zaczyna padać. Miasto jest zamknięte, ale udaje się przekonać Policję, żeby nas wpuścili. Brodzimy po kolana w wodzie patrząc z przerażeniem na sklepy zniszczone żywiołem, zerwane drogi, wciąż zalane ulice. W końcu po godzinie wydostajemy się z miasta, łapiemy stopa i dostajemy się na lotnisko, tylko po to żeby żeby dowiedzieć się, że owszem nasz samolot jest, ale nas nie zabiorą, bo powinniśmy się odprawić wczoraj. Następny lot jest w poniedziałek, ale miejsc już nie ma. I to by było na tyle. Dlatego puściły mi nerwy, bo dotarliśmy w końcu na lotnisko, miejsca w samolocie mieliśmy, bilety też, tyle że bezduszna maszyna nie chciała nas zabrać. Na nic się zdawały prośby i groźby, aż w końcu jeden Pan się złamał! Wpisali nas na listę rezerwową, razem z pozostałymi 5 osobami, które do nas dołączyły. Razem w napięciu czekaliśmy cztery godziny i w końcu 20 minut przed odlotem dali nam zielone światło. Pogoda na Fiji jeszcze się pogorszyła, drogę znów zalało, zabrakło wody. W sobotę odwołano wszystkie loty, ale jest szansa, że do poniedziałku pogoda się poprawi.
Przez całą drogę uśmiech nie schodził mi z twarzy. W bezpiecznym samolocie koreańskich linii lotniczych zmierzającym w kierunku Europy pomyślałam tylko: efekt motyla - ułamek sekundy później jedliśmy wspaniałą kolację w eleganckim hotelu w
Seoulu trzymając w ręku nowe bilety - dziękujemy obsłudze Korean Air.
Teraz muszę lecieć do pracy, ale potem jeszcze napiszę o rajskich wyspach, miejscowej ludności i nurkowaniu z rekinami. W końcu mieliśmy tam 6 dni słońca i upału.
16 marca 2012
KŁĘBOWISKO MYŚLI
Kiedy pętla zaciska się wokół szyi, masz wrażenie, że świat zwalił Ci się na głowę, a skala problemów dawno Cię przerosła - czujesz, że się dusisz, że już dłużej nie wytrzymasz, nie możesz spać, jeść i pić - myślisz, że to koniec. Poziom stresu przekracza zdolność racjonalnego myślenia. Wtedy zazwyczaj zapada ciemność. Na szczęście nie musi tak być. Nieważne co się dzieje wokół Ciebie, Ty wciąż masz życie przed sobą, a wszystko inne to tylko kwestia postrzegania. Nie ma takich problemów, które się kiedyś nie skończą. Gdybym myślała inaczej osiwiałabym chyba. W życiu 'kapitalisty' nie jest łatwo ;) W przeciwieństwie do innych nigdy nie 'wychodzi' z pracy. Ale kogo to obchodzi? LECIMY NA FIJI!!! (sprawdziliśmy już - będzie padało przez najbliższy tydzień ;)))
Z rozdziawioną buzią oglądałam dziś film 3D. Słowo krótkowzroczność nabrało, dla mnie, zupełnie innego znaczenia. To nieprawdopodobne, ale zobaczyłam dziś, na własne oczy, to czego wcześniej nie mogłam widzieć. Niesamowita głębia ostrości doprowadziła mnie do łez. Ilość szczegółów, tło, nawet wyrazista skala barw - do tej pory mogłam ich doświadczyć tylko na powiększanych zdjęciach. Nie miałam pojęcia, że nieostrość widzenia może być tak ograniczająca. Tego się w ogóle nie odczuwa! Ba, mało tego, z czasem całkowicie zapomina się o prawidłowym widzeniu. Człowiek naprawdę jest świetnie skonstruowanym organizmem przystosowującym się do zaistniałej dysfunkcji - wielka szkoda... no nic, żeby nie wyjść na pesymistkę napiszę, że świetnie, że moje nowe oczy tyle jeszcze zobaczą, ale w głębi ducha myślę jednak z niedowierzaniem: 'kurde, ile mnie ominęło...' z drugiej strony, gdyby nie laserowa korekcja nigdy bym się o tym nie dowiedziała - dziwny jest ten świat :)
Z rozdziawioną buzią oglądałam dziś film 3D. Słowo krótkowzroczność nabrało, dla mnie, zupełnie innego znaczenia. To nieprawdopodobne, ale zobaczyłam dziś, na własne oczy, to czego wcześniej nie mogłam widzieć. Niesamowita głębia ostrości doprowadziła mnie do łez. Ilość szczegółów, tło, nawet wyrazista skala barw - do tej pory mogłam ich doświadczyć tylko na powiększanych zdjęciach. Nie miałam pojęcia, że nieostrość widzenia może być tak ograniczająca. Tego się w ogóle nie odczuwa! Ba, mało tego, z czasem całkowicie zapomina się o prawidłowym widzeniu. Człowiek naprawdę jest świetnie skonstruowanym organizmem przystosowującym się do zaistniałej dysfunkcji - wielka szkoda... no nic, żeby nie wyjść na pesymistkę napiszę, że świetnie, że moje nowe oczy tyle jeszcze zobaczą, ale w głębi ducha myślę jednak z niedowierzaniem: 'kurde, ile mnie ominęło...' z drugiej strony, gdyby nie laserowa korekcja nigdy bym się o tym nie dowiedziała - dziwny jest ten świat :)
11 marca 2012
INNY WYMIAR
PRZEZ POLICE NA HALĘ KRUPOWĄ
Wyleźliśmy na Police tak po prostu przez podwórza i las do niebieskiego szlaku. Pogoda była niesamowita, widoki fantastyczne - pełna panorama Tatr i masyw Babiej na wyciągnięcie ręki. Lód w końcu odpuścił i mieliśmy najlepszy zjazd w tym sezonie. Najpierw czarnym, potem zielonym szlakiem, a na koniec tak na wprost przez las i polany prosto do samochodu. Frajda jest taka, że nawet nie potrafię tego przekazać. Szkoda... ale niech żałuje ten kto nie próbuje ;)
p.s. a na stronie schroniska znalazłam rekordy i atuty:
Najniższa temperatura: - 26oC (23.01.2006)
Najwyższa temperatura: 26oC
Najgrubsza pokrywa śnieżna: 2 metry.
Najmłodszy turysta: 46 dni po urodzeniu
Najstarszy turysta: 86 lat.
Największe zamówienie: 500 bigosów.
Największa inwersja temperatur: - 4oC na Hali Krupowej i równocześnie - 28oC w Sidzinie Wielkiej Polanie (przy różnicy wzniesień ok. 450 m oraz dystansie w linii prostej ok. 3 km).
Najmłodsze "stażem" małżeństwo w schronisku: 22 godziny po ślubie (Hanna i Łukasz Kudliccy).
"Najwierniejszy" gość schroniska: ponad 100 wizyt.
ja dodaję jeszcze rekordowo miłą Panią i pyszną schroniskową szarlotkę ;))
05 marca 2012
ZAMROŻONY TURBACZ
Zanim cokolwiek o wycieczce, to muszę zadać nurtujące mnie od kilku dni pytanie: 'kto u diabła podmienił naszą Reprezentację i co zrobił z beznadziejnie grającymi partolami?' Nie lubię piłki nożnej - to fakt - ale miło było popatrzeć na ambitnych chłopców, którzy chyba pierwszy raz od wielu, wielu lat grali zespołowo i w dodatku z pełnym zaangażowaniem. Brawo! Ciekawe na jak długo starczy im pary?
Wyjechaliśmy stąd w piątek po pracy, a dziś od 6 rano znów siedzę na antresoli. Podglądam ptaszki i słucham jak świergolą za oknem, a Pan sklepikarz powiedział nam ostatnio, że u sąsiada o 3 nad ranem pojawił się łoś. ŁOŚ! Istny przystanek Alaska u nas na wiosce - już się nie mogę doczekać, aż skończymy prace budowlane i będzie można zaczaić się z lornetą ;). Chociaż tymczasem się nie zanosi i to nie dlatego, że nie mamy lornetki...
Turbacz po raz pierwszy zdobyto. Świetne warunki na tury gdyby tak jeszcze wiedzieć którędy zjeżdżać, bo szlakiem było średnio (wyjście z Koninek zielonym i czerwonym, zjazd niebieskim). Na szczycie pełne zaskoczenie. Drzewa zastygłe w lodowych formach, na tle błękitu nieba i zamrożony wiatr oświetlony mocnym wiosennym słońcem, setki zdjęć pod hasłem: 'dobra, to już ostatnie' i wyborny obiad, a potem malutkie rozczarowanie, kiedy szykujemy się do boskiego zjazdu, ale narty ani myślą zanurkować w pokrywie gorczańskiego lodowca. Karkołomny zjazd w czymś co miejscami przypominało wymuldżony tor saneczkowy, potem siup do lasu między drzewa i... spóźniliśmy się na umówione spotkanie aż o godzinę ;(
Wyjechaliśmy stąd w piątek po pracy, a dziś od 6 rano znów siedzę na antresoli. Podglądam ptaszki i słucham jak świergolą za oknem, a Pan sklepikarz powiedział nam ostatnio, że u sąsiada o 3 nad ranem pojawił się łoś. ŁOŚ! Istny przystanek Alaska u nas na wiosce - już się nie mogę doczekać, aż skończymy prace budowlane i będzie można zaczaić się z lornetą ;). Chociaż tymczasem się nie zanosi i to nie dlatego, że nie mamy lornetki...
Turbacz po raz pierwszy zdobyto. Świetne warunki na tury gdyby tak jeszcze wiedzieć którędy zjeżdżać, bo szlakiem było średnio (wyjście z Koninek zielonym i czerwonym, zjazd niebieskim). Na szczycie pełne zaskoczenie. Drzewa zastygłe w lodowych formach, na tle błękitu nieba i zamrożony wiatr oświetlony mocnym wiosennym słońcem, setki zdjęć pod hasłem: 'dobra, to już ostatnie' i wyborny obiad, a potem malutkie rozczarowanie, kiedy szykujemy się do boskiego zjazdu, ale narty ani myślą zanurkować w pokrywie gorczańskiego lodowca. Karkołomny zjazd w czymś co miejscami przypominało wymuldżony tor saneczkowy, potem siup do lasu między drzewa i... spóźniliśmy się na umówione spotkanie aż o godzinę ;(
26 lutego 2012
SPECJALIZACJA PODLODOWA, ZJAZD Z RYSIANKI, A WYPADKI ZDARZAJĄ SIĘ W DOMU...
Szalony tydzień. Jakby każdy był taki to zostalibyśmy sportowcami roku. Zaczęło się niewinnie od powrotu z Włoch, potem był Kasprowy w ciemności. Zaraz po Kasprowym wykorzystaliśmy niemal ostatni moment na zrobienie specjalizacji podlodowej ;))
W międzyczasie skatowaliśmy się filmem 'w ciemności', który w wielkim skrócie nazwę dość surowym, ale przy okazji odkryliśmy gazówki w Sukiennicach:
W piątek mimo wiatru i brzydkiej pogody ruszyliśmy na Rysiankę. Było wietrznie i chłodno, ale załapaliśmy się na cudowny zachód słońca. I obyłoby się bez przygód, gdyby nie to, że teraz w schroniskach coraz częściej mają sauny (i kto to widział?!). Oczywiście zdecydowaliśmy się na atrakcję wieczoru i przy pierwszym wyjściu z pod prysznica wygrzmociłam się tak szpetnie, że nie tylko stłukłam kolano na kwaśne jabłko, to jeszcze ubiłam sobie brodę i kawałek zęba!!! Utłukł mi się przedni kieł - ten najbardziej wystający i czeka mnie wizyta u dentysty ;(( Na szczęście kolanem zajął się Goprowiec, ale po całonocnych okładach z lodu rano i tak bolało, więc początkowo zamiast zjazdu na nartach miałam mieć atrakcję w postaci zjazdu skuterem śnieżnym - niestety taka przyjemność kosztuje stówkę, więc... zjechaliśmy niebieskim szlakiem i... było BOSKO!!! Śnieg lekko mokry, ale każdy z nas robił własny ślad. Śmigaliśmy między drzewami, aż miło i niech mi ktoś jeszcze powie, że narciarstwo jest urazowe, to mu każę chodzić do sauny w kasku!
W międzyczasie skatowaliśmy się filmem 'w ciemności', który w wielkim skrócie nazwę dość surowym, ale przy okazji odkryliśmy gazówki w Sukiennicach:
W piątek mimo wiatru i brzydkiej pogody ruszyliśmy na Rysiankę. Było wietrznie i chłodno, ale załapaliśmy się na cudowny zachód słońca. I obyłoby się bez przygód, gdyby nie to, że teraz w schroniskach coraz częściej mają sauny (i kto to widział?!). Oczywiście zdecydowaliśmy się na atrakcję wieczoru i przy pierwszym wyjściu z pod prysznica wygrzmociłam się tak szpetnie, że nie tylko stłukłam kolano na kwaśne jabłko, to jeszcze ubiłam sobie brodę i kawałek zęba!!! Utłukł mi się przedni kieł - ten najbardziej wystający i czeka mnie wizyta u dentysty ;(( Na szczęście kolanem zajął się Goprowiec, ale po całonocnych okładach z lodu rano i tak bolało, więc początkowo zamiast zjazdu na nartach miałam mieć atrakcję w postaci zjazdu skuterem śnieżnym - niestety taka przyjemność kosztuje stówkę, więc... zjechaliśmy niebieskim szlakiem i... było BOSKO!!! Śnieg lekko mokry, ale każdy z nas robił własny ślad. Śmigaliśmy między drzewami, aż miło i niech mi ktoś jeszcze powie, że narciarstwo jest urazowe, to mu każę chodzić do sauny w kasku!
22 lutego 2012
W COLFOSCO JEST BOSKO, A KASPROWY JEST ZMIENNO-ZIMOWY
Pęd wiatru wywiewa resztki myśli z mózgu. Wielka biel dookoła, narty suną w dół stoku, mięśnie rozgrzewają się i zwalnia się blokada. Nic już nie ma znaczenia, jest tu i teraz, a życie wypełnia radośnie każdą komórkę. Uwielbiam to uczucie.
Tydzień doskonale przygotowanych tras w Val di Fassa, pyszne Calimero, doborowe towarzystwo i przejechane 211km - czyli, żeby było tak bardziej obrazowo zajechaliśmy na nartach ze Szczecina do Poznania ;).
W niedzielę, natychmiast po powrocie ruszyliśmy na Kondratową - przez Kasprowy, żeby nudno nie było... szliśmy i szliśmy, aż w końcu nadeszła mgła, zrobiło się całkiem ciemno, wietrznie i zimno. Niestety, bo warunki zjazdowe byłyby doskonałe. Z Kasprowego zjeżdżaliśmy przy jednej czołówce na trzech i muszę przyznać to jest przygoda! Błędnik wiruje jak oszalały i już po chwili nie wiesz czy stoisz czy jedziesz, gdzie dół jest gdzie góra, gdzie ściana śnieżna, gdzie stok. Po krótkiej walce opracowana została metoda ratunkowa - światełko i Grześ zjeżdżali kilka skrętów w dół i świecili do góry, wtedy myśmy zjeżdżali te klika skrętów i znów to samo, aż do ściany lasu. I wszystko szło jak należy dopóki Grześ patrzył na nas, a jak przestawał to od razu bach. Kto wie, jak by się to skończyło gdyby nie telefon od Krzysztofa, który zamówił nam pierogi. Ech, jakiego człowiek tempa nabiera, jak przed oczami ma pyszne, ciepłe danie, a głodny jest i zmarznięty ;))
Kasprowy skradnie serce każdemu kto ma dzikość w sercu. Żaden świetnie przygotowany alpejski, czy dolomicki stok nie może ofiarować tego co ten nasz surowy i wymuldżony Kasprowy, który jednego dnia może z piekielnej mgły wychylić się na słońce i pokazać zapierającą dech w piersiach panoramę Swojskich Taterek.
Tydzień doskonale przygotowanych tras w Val di Fassa, pyszne Calimero, doborowe towarzystwo i przejechane 211km - czyli, żeby było tak bardziej obrazowo zajechaliśmy na nartach ze Szczecina do Poznania ;).
W niedzielę, natychmiast po powrocie ruszyliśmy na Kondratową - przez Kasprowy, żeby nudno nie było... szliśmy i szliśmy, aż w końcu nadeszła mgła, zrobiło się całkiem ciemno, wietrznie i zimno. Niestety, bo warunki zjazdowe byłyby doskonałe. Z Kasprowego zjeżdżaliśmy przy jednej czołówce na trzech i muszę przyznać to jest przygoda! Błędnik wiruje jak oszalały i już po chwili nie wiesz czy stoisz czy jedziesz, gdzie dół jest gdzie góra, gdzie ściana śnieżna, gdzie stok. Po krótkiej walce opracowana została metoda ratunkowa - światełko i Grześ zjeżdżali kilka skrętów w dół i świecili do góry, wtedy myśmy zjeżdżali te klika skrętów i znów to samo, aż do ściany lasu. I wszystko szło jak należy dopóki Grześ patrzył na nas, a jak przestawał to od razu bach. Kto wie, jak by się to skończyło gdyby nie telefon od Krzysztofa, który zamówił nam pierogi. Ech, jakiego człowiek tempa nabiera, jak przed oczami ma pyszne, ciepłe danie, a głodny jest i zmarznięty ;))
Kasprowy skradnie serce każdemu kto ma dzikość w sercu. Żaden świetnie przygotowany alpejski, czy dolomicki stok nie może ofiarować tego co ten nasz surowy i wymuldżony Kasprowy, który jednego dnia może z piekielnej mgły wychylić się na słońce i pokazać zapierającą dech w piersiach panoramę Swojskich Taterek.
08 lutego 2012
PIĘKNY UMYSŁ
W pędzie naszego życia pojawia się wielu ludzi. O niektórych zapominamy zanim zdążymy ich bliżej poznać. Są jednak tacy, którzy na zawsze pozostawiają ślad w naszych sercach, choć przecież nie spodziewamy się tego przy pierwszym spotkaniu.
Pożegnaliśmy dziś przyjaciela. Człowieka o niezwykłym imieniu i życiu, którego mógł pozazdrościć każdy z nas. Wyśmienity sportowiec, skitourowiec jakich mało, który zanudzał nas tysiącem historii i faktów, których nie potrafiliśmy wtedy docenić. Piękny i genialny umysł, potrafił rozwiązywać nawet najbardziej niedorzeczne z naszych problemów, korzystając przy tym z ogromnego zasobu wiedzy. Podziwiałam go za to jak walczył o normalną codzienność, choć wiedział, że wygrywa bitwy, ale przegra wojnę.
Choć nie będziemy już razem dyskutować przy kieliszku wina, pokonawszy dziwnymi pojazdami jakąś karkołomną trasę na wschodzie, to będziesz żył z nami dalej w naszych myślach wspomnieniach i sercach do końca naszych dni.
Pożegnaliśmy dziś przyjaciela. Człowieka o niezwykłym imieniu i życiu, którego mógł pozazdrościć każdy z nas. Wyśmienity sportowiec, skitourowiec jakich mało, który zanudzał nas tysiącem historii i faktów, których nie potrafiliśmy wtedy docenić. Piękny i genialny umysł, potrafił rozwiązywać nawet najbardziej niedorzeczne z naszych problemów, korzystając przy tym z ogromnego zasobu wiedzy. Podziwiałam go za to jak walczył o normalną codzienność, choć wiedział, że wygrywa bitwy, ale przegra wojnę.
Choć nie będziemy już razem dyskutować przy kieliszku wina, pokonawszy dziwnymi pojazdami jakąś karkołomną trasę na wschodzie, to będziesz żył z nami dalej w naszych myślach wspomnieniach i sercach do końca naszych dni.
TRZEBA SOBIE JAKOŚ UROZMAICAĆ ;)
31 stycznia 2012
NURKOWANIE Z KALORYFEREM
Piękny, słoneczny poranek. Na zewnątrz -10 stopni. Zmrożony Wawel w tle. Wisła pokryta szczelną, ale cienką warstwą lodu. Ratownicy robią co mogą żeby w tej dziś niedostępnej rzece zrobić tor wodny z jednej strony, na drugą. Siedmioro nurków z Krakena przez godzinę moczy tyłki w wodzie o temperaturze 2 stopni. Skąd to zamieszanie? To rozgrzany do granic możliwości Kaloryfer - klub morsów z Krakowa w sztafecie przeciąga smoka przez Wisłę. Szaleńcy? Chyba nie... 29 Morsów z Krakowa, Rzeszowa, Wrocławia, Starachowic i Przesieki w samych galotach dzielnie wskakuje do lodowatej wody i z zamarzniętym uśmiechem na twarzy płynie szybko na drugi brzeg. Co mówią? Że to dla zdrowotności. Najstarszy z nich 70 letni Pan Zdzisław lubi jak go pieści woda... ;).
A z nas Morsów nie będzie. Za to nurkowanie w Wiśle bezcenne. Zamarzające automaty i widoczność poniżej 20cm, na dnie muł wstrętny i tylko 4m głębokości. Cudownie! Już się zgłosiliśmy na akcję Morsów w 2013r. Po długiej rekonwalescencji znowu się kręci!
a jak będzie więcej zdjęć to jeszcze wrzucę. Dzięki Gosia!
A z nas Morsów nie będzie. Za to nurkowanie w Wiśle bezcenne. Zamarzające automaty i widoczność poniżej 20cm, na dnie muł wstrętny i tylko 4m głębokości. Cudownie! Już się zgłosiliśmy na akcję Morsów w 2013r. Po długiej rekonwalescencji znowu się kręci!
a jak będzie więcej zdjęć to jeszcze wrzucę. Dzięki Gosia!
05 stycznia 2012
TOP DOGS - brawa dla Poli Tochman i Studia T
W końcu udało nam się obejrzeć drugi spektakl, w którym gra Pola. W Top Dogs wcieliła się w rolę Pani Jenkins. Grupa, z którą występuje, Studio T z Centrum Młodzieży im. dr. H.Jordana, ma bardzo ambitny repertuar. 29 marca 2011 podczas przeglądu Młodzieżowych Prezentacji Teatralnych zajęli trzecie miejsce za spektakl 'W beczce chowany'. Grają z tak wielkim zaangażowaniem, że przywołali wspomnienia sprzed niemal 8 lat.
Pamiętam jakby to było wczoraj. Wypowiedzenie bez obowiązku świadczenia pracy - Ci z wyższego piętra strzepnęli mnie z poły marynarki bez żadnego ostrzeżenia i nagle przestałam istnieć. Tak to właśnie jest w świecie kadry wyższego szczebla, która zadufana we własnym zaangażowaniu czuje się w Firmie bezpiecznie. Top Dogs - najwyższa klasa cenowa - dyrektorzy. Dobrze naoliwione tłoki napędzają gospodarkę kraju. Pociąg kariery zawodowej rozpędzony do granic możliwości przejeżdża z działu do działu mijając pola nadgodzin, stosy papierów i spotkań po godzinach. Szklanymi oczami patrzysz przez szybę i nawet nie widzisz, że uciekają najlepsze lata, szczęśliwe chwile z rodziną, wspaniałe wycieczki. Za horyzontem znika prawdziwa codzienność i choć o tym nie wiesz Twój pociąg nieuchronnie zbliża się do stacji końcowej - uścisk dłoni Prezesa - jest Pan zwolniony Panie Deer...
Pamiętam jakby to było wczoraj. Wypowiedzenie bez obowiązku świadczenia pracy - Ci z wyższego piętra strzepnęli mnie z poły marynarki bez żadnego ostrzeżenia i nagle przestałam istnieć. Tak to właśnie jest w świecie kadry wyższego szczebla, która zadufana we własnym zaangażowaniu czuje się w Firmie bezpiecznie. Top Dogs - najwyższa klasa cenowa - dyrektorzy. Dobrze naoliwione tłoki napędzają gospodarkę kraju. Pociąg kariery zawodowej rozpędzony do granic możliwości przejeżdża z działu do działu mijając pola nadgodzin, stosy papierów i spotkań po godzinach. Szklanymi oczami patrzysz przez szybę i nawet nie widzisz, że uciekają najlepsze lata, szczęśliwe chwile z rodziną, wspaniałe wycieczki. Za horyzontem znika prawdziwa codzienność i choć o tym nie wiesz Twój pociąg nieuchronnie zbliża się do stacji końcowej - uścisk dłoni Prezesa - jest Pan zwolniony Panie Deer...
Subskrybuj:
Posty (Atom)