ANNA BUCHOLC I BARTEK KUJDA – NASZE WYPRAWY
Ten blog jest internetowym pamiętnikiem, katalogiem zdjęć i filmów dla wszystkich chętnych - znajomych i nieznajomych.
Pozdrawiam serdecznie: Ania Bucholc
PRZEZ INDIE DO NEPALU I Z POWROTEM
Ten blog powstał, by na zawsze uwiecznić wspomnienia z wyprawy do Indii i Nepalu. Niepostrzeżenie stał się częścią mojego życia. W korowodzie codziennych zdarzeń i spraw do załatwienia znalazłam w końcu miejsce na odnalezienie samej siebie.
Zbliża się wieczór, tutaj to moja ulubiona pora. Po gwarnym dniu słyszę tylko szmer liści i szum fal rozbijających się o brzeg oceanu. Bezkresne, piaszczyste plaże, wysokie wulkaniczne wzniesienia i średnie zaludnienie 12 osób na km2 – Fuerteventua – najbardziej piaszczysta z Wysp Kanaryjskich. Mówi się, że to część zaginionej Atlantydy lub, według innej wersji, że to 'oderwany' kawałek Sachary. Słynne plaże na południu wyspy faktycznie pokryte są złotym piaskiem pustyni nanoszonym tu z wiatrem od tysiącleci. Z Afryki przylatuje nie tylko piasek, ale i plagi szarańczy, dlatego też w menu możemy znaleźć potrawy z tych owadów ;) (jak wiadomo, ja jestem jeszcze nie gotowa na skosztowanie wielonogiego przysmaku)
Przylecieliśmy na tydzień, popływać na deskach i natychmiast okazało się, jak mikre są nasze zdolności w zderzeniu z porywistym, silnym wiatrem i nieregularnością fal Oceanu Atlantyckiego. Na szczęście dla początkujących, po południu woda zalewa część plaży i można nie tylko odsapnąć po ciężkiej walce, ale nawet poćwiczyć co nieco. Wciąż mnie zaskakuje ilość doznań, których można jeszcze doświadczyć. Nowych zdarzeń, uczuć, wrażeń... Na Fuercie udało mi się zrobić pierwszy water-start, czyli żagiel wyciąga cię z wody i od razu płyniesz ślizgiem. Poczuć siłę natury i tę wewnętrzną moc w sobie, kiedy gwizd wiatru zagłusza własny radosny krzyk – niezapomniane – jak każdy pierwszy raz. To się nazywa szczęściem początkującego. 20 kolejnych nieudanych prób później schodzisz z wody pokonany czując bezwględną niemoc mięśni, ale i tak z poczuciem zwycięstwa i uśmiechem wymalowanym na spalonej słońcem, zasolonej twarzy – skoro udało się raz musi udać się znowu – to tylko kwestia czasu!
Wyspa nie jest duża, ale też nie jest tania. Od wielu lat okupowana przez niemieckich turystów. Na próżno tutaj szukać raju poza obiektami hotelowymi, które wyglądają imponująco i karmią wyśmienicie. Plaże południowej części wyspy ciagną się kilometrami i w niewielkiej części 'zaludnione' są przez rozpasanych turystów i ... naturystów. Wynajmując samochód możemy znaleźć jakieś ustronne miejsce dla dwojga i pewnie dlatego 'kanary' są często wybierane przez nowożeńców. Na mnie ta wyspa nie robi wielkiego wrażenia. Piaszczysta, kamienista i wietrzna sprawia wrażenie niedostępnej, niezdatnej do zamieszkania. Infrastruktura turystyczna jest tu tak rozwinięta, że w mgnieniu oka przekonujemy się, że mieszkać tu jednak można i to całkiem wygodnie. Kluby nocne, kafejki, dyskoteki, wypożyczalnie i sklepy – wszystko co potrzebne turście za niezbyt przystępną dla Polaka cenę. Jednym słowem na Fuerteventurę nie wracam! Chyba, że ziszczą się wszystkie moje marzenia i kupię katamaran, który zapląta się 'przypadkiem' w te strony i zacumuje w malowniczej, samotnej zatoczce ;).
Wczoraj w nocy okradziono Monikę i Jaśka. Wszyscy mieliśmy otwarte balkony, będąc tym samym potencjalnym celem. Złodziej został spłoszony, ale zabrał telefony, pieniądze i dokumenty. Z Fuerty udało im się wydostać (Jasiek zciągnął potwierdzenie tożsamości z ambasady), ale ostatniej nocy nikt z nas nie czuł się bezpiecznie... W tym hotelu (Taro Beach) to nie był pierwszy raz – nie ma żadnych ostrzeżeń nawet ze strony rezydentki, która wie, że to się zdarza, ale powiedziała, że sami są sobie winni, bo spali przy otwartym balkonie – bezczelność ludzi nie zna granic...
23 maja 2010
Po 21 dniach i 11 godzinach lotu wróciliśmy do domu.
Tajlandia – oznacza dosłownie kraj wolnych ludzi. Dawne królestwo Syjamu. Nowy smak i zapach. Turystyka bez granic. Z jednej strony szystko wolno – palić opium, brać narkotyki, korzystać z płatnego towarzystwa płci przeciwnej lub tej samej ;). Z drugiej strony 95% mieszkańców Tajlandii wyznje buddyzm i w większości są to ludzie praktykujący. No, najwyraźniej odpust działa w każdej religii. Wyznawca buddyzmu (mężczyzna znaczy) musi przynajmniej raz w życiu na trzy miesiące przywdziać mnisi habit. Minichów nie wolno fotografować (chyba, że nie widzą, albo biorą za to kasę), a kobietom nie wolno patrzeć w mnisie oczy ;) (chyba, że o tym nie wiedzą). W tym pięknym kraju pracują przeważnie kobiety, a nie tak jak u nas mężczyźni. Tajski stosunek do rzeczywistości to: 'men pei rai' – czyli 'nie ma problemu' – i mają taki sam stosunek do czasu... więc, jak już się wie, to zawsze można dłużej pospać! Ceny nie są wygórowane. Trzeba uzbierać na bilet i zacząć cieszyć się obfitością.
CO WIEDZIEĆ, ŻEBY NIE BYĆ ŚWINIĄ I NIE POPAŚĆ W KŁOPOTY
W miejscowościach dużych i turystycznych można się ubierać jak się chce, ale we wioskach i małych miasteczkach nie wypada chodzić w mini i bluzce z dekoltem i na ramiączkach. Tajowie są bardzo przesądni. Stawiają domki dla duchów, nigdy nie podpisują się czerownym dlugopisem, bo czerwony to kolor śmierci. Nie wolno im ścinać włosów w środę, bo to przynosi nieszczęście i podobnie jak u nas nie staje się na progu domu. Przy zaćmieniu słońca podobno robią straszny hałas – według wierzeń demon Rahu chce słońce połknąć, a hałas ma go odstraszyć – co ciekawe za każdym razem im się udaje i Rahu słońce wypluwa ;). Trzeba wiedzieć, że w Tajlandii jest obecnie rok 2553 ;). Król jest tu powszechnie sznowany i nie wolno wygłaszać pod jego adresem żadnych uwag. Podobno jakiś Francuz wyrażał się niepochlebnie i aresztowano go jak tylko wysiadł z samolotu. Bhumibol Rama IX panuje szczęśliwie od 64 lat, a jego najstarszy syn jest już po 50-tce. Szacunek dla króla jest tak wielki, że jednym z zabronionych w Tajlandii filmów jest 'Anna i król' z Jodie Foster. Podobno król jest w tym filmie przedstawiony w negatywnym świetle, a ja się z tym nie zgadzam. Jeśli ktoś chce zobaczyć świetność królestwa Syjamu to akurat ten film jest jak najbardziej odpowiedni. Większość mieszkanców wiosek jest uzależniona od opium, które wcześniej było używane jako lekarstwo, a obecnie zapewnia mieszkańcom dostatnie życie. Na terenach przygranicznych kwitnie nielegalny handel i jest niebezpiecznie, dlatego w góry nie wolno wybierać się samemu – trzeba skorzystać z jednej z wielu wycieczek zorganizowanych – zazwyczaj grupy są nieliczne. Najstarsze i najlepiej zachowane zabytki to Waty – czyli świątynie. Zupełnie jak u nas ;). (Tu obowiązują długie nogawki i zakryte ramiona – choć w Bangkoku niekoniecznie). Drugie w kolejności są oczywiście pałace. W Tajlandii północnej warto odwiedzić przynajniej jeden z licznych parków naodowych. Czy wybrać się na trekking? – na pewno tak. W końcu każdemu podoba się co innego, a trekking tutaj zazwyczaj oznacza też rafting oraz czas spędzony ze słoniami.
PIENIĄDZE, ZAKUPY i JEDZENIE
Jednostką monetarną są Bahty. Na złotówki przelicza się bardzo prosto 1zł. to 10B. Dla przykładu godzinny masaż całego ciała to koszt 150B czyli 15zł. Dwuosobowy pokój z klimatyzacją można wynająć za niecałe 300B. Wynajęcie motoru 150B dziennie, samochodu 850B w zwyż, a roweru 30B. Należy uważać z zakupami – ceny są zawsze wygórowane i trzeba ostro się targować. Poza tym podobno często kupuje się niedokładnie to co się chciało: wiskozę zamiast jedwabiu, śliczny kamyk zamiast rubinu. Podkoszulki i koszule można kupic od 6 do 15zł, sukienki ok 25zł. Jak ktoś jest zdolny to może nawet taniej – nam się taniej nie udało. Najlepiej kupować w małych nieturystycznych miejscowościach – poczatkowe ceny sa niższe ;). Jedzenie jest niezwykle pyszne i tanie. Porządny obiad można zjeść za 15zł. Sok wyciskany z owoców wypić za 2zł. W menu dominuje ryż (Tajlandia jest największym eksporterem ryżu na świecie) i makaron (ten cienki z zupek chińskich). Do tego zazwyczaj warzywa i kurczak lub wieprzowina, rzadziej wołowina. Czasem przypadkiem z menu wybierze się coś na kształt zupy z wkładką. Taką zupę/sos je się z ryżem wybierając łyżką sos i polewając ryż. Dania z makaronem je się pałeczkami – nawet zupę! W przypadu zupy płyn wypijamy lub zostawiamy – uwaga – zazwyczaj jest bardzo ostre. Dania główne jemy łyżką traktując widelec jak nóż, a łyżkę jak widelec ;). Polecam spróbować zupę kokosową z kurczakiem – ostra po byku, ale palce lizać. Z alkoholi polecam piwo Chang (dwa białe słoniki). Co do nietypowych upodobań żywieniowych to powiem tak: dla europejczyka niektóre zwierzaki nie są do jedzenia, ale do przytulania, do kochania, a innych nawet by rozdeptać nie chciał, a co dopiero zjeść... niestety ograniczenia najwyraźniej wynikają z różnic kulturowych ;) przynajmniej dla mnie. Króliczki i pieski na wagę, szarańcze i inne robaki z grilla można kupić na podmiejskich targach. Z przykrością stwierdzam, że szarańczy nie dałam rady. Nawet do ręki nie mogłam wziąć, a co dopiero do ust... szkoda, bo bardzo chciałam spróbować... może następnym razem? Owoce najlepiej kupować na targu – sprzedawca daje spróbować i nie trzeba kupować w ciemno. Rambutan to taki włochaty owoc – bardzo smaczny i podobny do lichi (w skorupkach). Durian śmierdzi jak kupa, ale jest bardzo ciekawy. Każdemu smakuje inaczej – mnie waniliowo-orzechowo – warto spróbować, a po pierwszym kęsie zapachu się nie czuje ;). Jack fruit – podobny do duriana, ale dla mnie niezbyt dobry. Mnóstwo odmian mango – ale ja najbardziej lubie te egipskie. W mieście można kupić owoce z takich mobilnych straganów – owoce są obrane, a na oczach klienta sprzedwca robi 'czop, czop', daje patyk i wkłada do woreczka. Koszt takiego przysmaku to zaledwie 1zł! Z takich samych straganów tylko, że z grillem kupuje się mięska pieczone i znów 'czop. czop' na kawałeczki wielkości na raz.
ŚRODKI TRANSPORTU
TUK-TUK – rodzaj motorowej rykszy
Absoltnie i pod żadnym pozorem nie należy poruszać się w Bangkoku tuk-tukami. Chyba, że ma się mnóstwo czasu i ochotę na jeżdżenie do kolejnych sklepów – żeby chociaż popatrzeć. Muszę przyznać, że techniki namawiania klientów są niewyobrażalnie dopracowane. Po trzech tygodniach w Tajlandii i uzgodnieniu, że do tuk-tuków nie wsiadamy, daliśmy się zrobić w balona – i to po mistrzowsku. Na ulicy pod pałacem zatrzymał nas facet i powiedział tylko, że brama do pałacu mieści się po drugiej stronie ogrdzenia. Zapytał nieśmiało (autentycznie) jak długo już jesteśmy w Tajlandii i powiedział, że jest nauczycielem na wakacjach. Polecił nam świątynię (z resztą bardzo fajną) i powiedział, że warto tam pojechać, bo tam są obrzędy – akurat dziś! No i pokazał na mapie dwa inne ciekawe miejsca. Zdradził też 'tajemnicę', że trzeba wybierać tuk-tuki z żółtą tablicą – żeby się nie dać nabrać! Bo te z żółtą tablicą są rządowe i nie pobierają extra opłat! Wybrał dla nas taki i uzgodnił cenę – jedyne 40B. (nie muszę chyba wspominać, że wszystkie mają takie same tablice). Już odszedł, ale jednak zawrócił i powiedział, że skoro też pracujemy w szkole to on nam pleca miejsce gdzie można kupić tanie ubrania i pamiątki. Światełko zapaliło się kiedy Pan z tuk-tuka pokazał nam drogę do świątyni – ale to jeszcze nie koniec! W światyni 'przypadkiem' był inny facet, który zagadał i powiedział, że jest takie miejsce, w którym się kupuje bez podatku i wymienił tą samą nazwe ;). No i zaliczyliśmy dwa sklepy po drodze – siatka zorganizowana nie do pojęcia! Z tego żyją ludzie – nawet jak nic nie kupisz, to tuk-tuk man dostanie kupon na paliwo, a jak kupisz to pewnie odbierze prowizję.
SONGTHAEW
To jest tani miejski środek lokomocji (w Bangkoku nie widziałam). To zwykły pick-up, który ma zabudowaną 'pakę' z dwiema ławkami dla pasażerow. Może i wolno jeździ, ale przynajmniej jest tani.
SAMLOR
Ryksza rowerowa – są prywatne i rzadowe. W tych prywatnych cenę ustala się z kierowcą, a wycieczka rządową rykszą kosztuje jedyne 50B.
ŁODZIE
Bangkok jest nazywany 'Wenecją Wschodu' z powodu sieci kanałów, po których można popływać długoogonowymi łodziami (prywatnie 1 godz.-400-500B – nie więcej). Można także przemieszczać się wodnymi tramwajami – pływają, za grosze co 20min.
TAXI
Stosunkowo niedrogi środek transportu pod warunkiem, że złapie się płatną wg licznika. Jeśli będzie po prostu z ulicy cena wywoławcza może nas przyprawić o zawrót głowy ;).
AUTOBUSY
Niezła jazda – tutaj wyróżnia się szereg klas, a każda jest dobra. Zwykłe autobusy podmiejskie kosztują mało, jeżdżą wolno, ale są czyste i podróżuje sie z miejscową ludnością. Za klimę robią otwarte okna. Autobusy 2 klasy są fantastyczne – zazwyczaj piętrowe i z klimą, ale autobusy typu VIP są wprost olśniewające. Siedzenia prawie leżące, firaneczki w oknach – stewardesa w firmowym toczku podaje posiłek oraz deser. Przystanek przy nowoczesnym markecie – można kupić owocki, cisteczka. W autobusie kocyk i filmik – podróż w tak luksusowych warunkach mija w mgnieniu oka ;).
POCIĄGI
Są stosunkowo drogie – wyróżnia się 3 klasy. Chyba najkorzystniej wybrać 2 – klima działa poprawnie i przez całą noc – przedziały nie są podzielone, ale każde łóżeczko ma firaneczkę – pościel wliczona w cenę. Obsługa jest 1 klasa – śniadanka, obiadziki i przekąski do wboru i koloru.
SAMOLOTY
Zdecydowanie na tak! Szczególnie te malutkie ;). Transport lotniczy jest relatywnie tani, a sieć połączeń dość dobrze rozwinięta.
WŁASNY ŚRODEK TRANSPORTU
W dużych miastach może i jest problem z powodu korków, ale uważam, że Tajowie jeżdżą bardzo ostrożnie. Przede wszystkim nie rozwijają dużych prędkości i wbrew temu co piszą uważają na motocyklistów. Chyba największą trudność sprawia ruch lewostronny – nieprzyzwyczajonym oczywiście... a jakoś dróg jest zadziwiająco dobra.
Wszytskie te opisy dotyczą Tajlandii północnej i środkowej – przypuszczam, że wyspy charakteryzują się zupełnie innymi prawami.
Bangkok – 10 milionowe miasto o najdłuższej na świecie nazwie. Oficjalnie nazywa się w tłumaczeniu 'Wielkim Miastem Aniołów', ale pełna nazwa brzmi następująco: 'Krungthep-mahanakhom-bowornrattanakosin-mahintaraytthaya-mahadilokpop-noppharatchathani-burirom-udomratchaniwet-mahasthan' ;). Ciężko to nawet przepisać, a co dopiero przeczytać, ale poświęciłam się bo to ciekawostka ;). Bangkok dopiero w 1782r. został stolicą Tajlandii – od tamtego czasu wciąż się rozrasta. Dawniej nazywany był 'wenecją wschodu' ze względu na liczne kanały i usytuowanie nad rzeką Menam – królową rzek. I choć obecnie do Wenecji Bangkokowi daleko, to wycieczka łodzią po kanłach jest naprawdę ciekawa i przyjemna. A podróżowanie wodnymi tramwajami nie tylko tanie, ale i bez korków.
Dzisiaj stargowalismy cenę z 1000 do 600B i zrobiliśmy sobie przeprawę – w jednym z kanałów udało się nam zobaczyć olbrzymie ryby (takie pół metrowe) blisko powierzchni wody, a w innym wypatrzyłam płynącego warana – w pierwszej chwili myślałam, że to krokodyl ;) olbrzym miał z 1,5m! No może troszkę mniej – wyobraźnia też robi swoje ;). Pałacem królewskim jesteśmy rozczarowani, bo za bilet pobierają opłatę w normalnej wysokości, ale nie mówią, że wszystkie wnetrza sa nieczynne poza sezonem! Cieszy mnie tylko, że zobaczyłam dużą replikę Angkor Wat – w piaskowcu i maleńką figurkę szmaragdowego Buddy, który jest zrobiony z jadeitu. Ta niezbyt wysoka figurka jest czczona tak bardzo, że ma specjalne ubranka 'złote, inkrustowane szlachetnymi kamieniami' i król w zależności od pory roku zmienia te ubranka. Zafundowaliśmy sobie podobno najlepszy masaż Tajski w kraju. Mistrzowie ze szkoły Wat Po robią to doskonale. Kosztuje trochę wiecej niż normalny, ale to w końcu jednyne 25zł. Boli, ale jest relaksujący – sama nie wiem jak to możliwe. Do Tajskiego masażu nie trzeba się rozbierać – choć przeważnie dają specjalne luźne ubranie.
Przemiła Pani wyczyniała ze mną takie rzeczy, że aż nie do wiary. Nie miałam pojęcia, że mogę wyginać w taki sposób. Chodziła po mnie (kolanami) a jak naciskała to oczy wyłaziły z orbit, a powietrze z płuc było dosłownie wyciskane z głośnym sykiem. Rewelacja – czuję się ekstra i nie mam żadnego siniaka – nie wyobrażam sobie jednak, żeby to trwało dłużej niż godzinę! Po masażu zjedliśmy obiadek i zrobiliśmy fantastyczne zakupy na Khao San. Kończy się nasza przygoda. Jeszcze tylko kolacja – odwiedziny w kafejce internetowej i pakowanie, które w tą stronę będzie wyzwaniem. W Bangkoku sytuacja ustabilizowana - tymczasem...
19.05.2010r. - CNN – trzy najważniejsze wiadomości ze świata; Wybuch bomby w Afganistanie, masakra czerwonych koszul w Bangkoku i... news o tym, że 2 osoby były w kokpicie pilotów polskiego samolotu przed katastrofą prawdopodobnie naciskając na lądowanie. Co za miesiąc – zamieszki w Grecji, porotest w Rumunii, Kirgistan ogarnięty wojną. W Europie chmura pyłu i powodzie.
ZROZUMIEĆ SYTUACJĘ W BANGKOKU
Miejsce, z którego robiliśmy zdjęcia 'koszulom' zamieniło się w pole bitwy. Czołgi sforsowały barykadę – koszule podpalały co się dało. Najwieksze centrum handlowe Azji zostało splądrowane i zniszczone. Świat nie protestuje przed krwawą pacyfikacją w Bangkoku. Dlaczego? Poczytaliśmy trochę o historii zamieszek, które tutaj są już tradycją od lat 70-tych. Wszystko zaczęło się w czasach powojennych kiedy na zmianę krajem rządziło wojsko lub intelektualiści. Krwawo rozpędzane demonstracje i wojskowe zamachy stanu to dla Tajlandii chleb powszedni. Najbardziej krwawa masakra miała miejsce w maju (!) 1992r. Wojsko tak jak teraz strzelało na ulicach do demonstrantów. Kraj stanął na skraju anarchii. Ludzie nie ustąpili – mieli już dość panowania wojska w polityce. W wyniku długotrwałego protestu ogłoszono nowe wybory i zapanował pokój. Nie na długo. Każdy kolejny rząd w wyniku działań korupcyjnych składał się z ludzi niewykształconych i nieumiejętnie prowadzących politykę kraju. W 98r. baht osiągnął najniższy kurs w historii, wiele firm zbankrutowało, a bezrobocie wciąż rosło. Rząd namawiał społeczeństwo na powrót do rolnictwa lub szukanie zatrudnienia za granicą. W 2001r. wybory wygrał Thaksin Shinawatra – niegdyś żyjący skromnie, obecnie multimiliarder – właściciel sieci telekomunikacyjnej. Thaksin uzyskał większość w parlamencie i zapomniał o obietnicach odbudowy kraju. Nic dziwnego skoro każdej z 70mln. wsi zaproponował pożyczki o wysokości 1 mln bahtów – nie znam państwa, które mogłoby udźwignąć taki program gospodarczy. Thaksin miał zapędy dyktatorskie i próbował zatuszować krytyczne głosy. W 2006r. wprowadzono nową ustawę, która posłużyła najbardziej interesom Thaksina – mógł dzięki niej korzystnie sprzedać firmę. Wybuchł skandal. Zaczęła się nowa fala demonstracji i wojsko dokonało zamachu stanu. I tu rozpoczyna się źródło dzisiejszego konfliktu. O ile w miastach zapanowała radość z pozbycia się dyktatora, o tyle wsie były rozczarowane – widząc w nim jedynego sprzymierzeńca, wręcz zbawiciela. Kolejnym premierem został Samak Sundaravej – maionetka Thaksina. O ile mieszkańcy wsi byli zadowoleni o tyle w miastach rozpoczęły się kolejne zamieszki. Tysiące demonstrantów przypuściło szturm na siedzibę premiera rządając jego dymisji. Rząd ogłosił stan wyjątkowy, ale na nic się to nie zdało, gdyż wojsko zachowało neutralne stanowisko w tej sprawie. Wybrano nowy rząd. Obecnie mamy do czynienia z grupą 5000 demonstrantów głównie z terenów wiejskich. Rządają oni ustąpienia rządu i ponownych wyborów. Okupację terenu największego centrum handlowego Azji wybrali z rozmysłem – tygodniami mieli dostęp do żywności – centrum zostało splądrowane i zniszczone. Wygląda na to, że nie osiągną celu – pytanie tylko czy Tajlandia po raz kolejny jest w przededniu wojny domowej? Najwyraźniej ten buddyjski kraj znalazł najprostszy sposób na wyrażanie niezadowolenia z polityki rządu – przemoc. W najbliższym czasie nie zapowiada się na radykalne zmiany, można się więc sopodziewać kolejnej fali demonstracji.
Wprowadzono godzinę policyjną - pół miasta wyłączone z ruchu, zabytki w centrum nieczynne - w Siam dokonano pacyfikacji - strzelano do wszystkich - również do cywili. Z przerażeniem myślę o tym, że w tym samym czasie my beztrosko pływaliśmy po kanałach i daliśmy się naciąć na 'tuk-tuk' - kolejny raz. Handel się kręci nawet kiedy giną ludzie. O masakrze dowiedzieliśmy się ze szczytu 'złotej świątyni' wtedy dopiero zobaczyliśmy centrum w ogniu. Działania wojskowe odbyły się w kilku miejscach w mieście - ze szczytu wieży widać było czarne smugi dymu. Cały czas płonie budynek telewizji, w którym jest uwięzionych ok.100 osób. Sklepy i restauracje w naszej części miasta są zamknięte na głucho - szyby oblepione papierem - to już naprawdę nie przelewki. Wojsko i policja są dosłownie wszędzie. Podobno część dowódców 'Czerwonych Koszul' już się poddała... Zobaczymy co będzie dalej. Mam nadzieję, że nie zostaniemy tu uwięzieni w strefie wojny domowej z powodu chmury pyłu wulkanicznego... muszę kończyć przed 8 musimy być w hotelu.
Pierwsza stolica niepodległego królestwa Tajskiego o pięknej nazwie 'wyrastająca ze szczęścia' do dziś pozostaje symbolem złotego wieku tajskiej kultury. Zabytki zostały odnowione dzięki pomocy UNESCO, teren ogrodzono i nazwano parkiem historycznym. Obejmuje 72km2 i nie ma co zwiedzać pieszo. Warto za 3zł. wypożyczyć rower, a cień drzew pozwala przeżyć nawet 40 stopniowy upał (oczywiście w południe należy się sjesta w jednej z licznych knajpek oraz masaż przy powiewie z wiatraka). Najbardziej magicznym miejscem był dla mnie oddalony o 2km od murów miejskich Wat Saphan Hin. Z niewielkiej świątyni ostał się tylko 12,5m Budda, ale klimat jest tu niepowtarzalny. Świątynia została wzniesiona na niewielkim wzgórzu w samym sercu lasu. Roztacza się tu wspaniały widok na okolicę – jest cicho i spokojnie – to miejsce na pewno sprzyja medytacjom. Planowaliśmy zostać tu dwa dni, ale wszystkie zabytki można spokojnie zwiedzić w ciągu jednego, więc jutro wyjeżdżamy do Bangkoku.
Jeszcze do wczoraj byliśmy w maleńkim przygranicznym miasteczku Mae Sai. Jest to najdalej na północ wysunięty fragment królestwa Tajlandii, a granica z Birmą przebiega przez niewielką rzeczkę Mae Sai.
Atmosfera jest nie do pobicia - prawie nikt nie mówi po angielsku i co ciekawe są tym trochę zażenowani, a dla nas to nie tylko niezła jazda, ale też i nasz problem skoro przyjeżdżamy świadomie do kraju i nie znamy ojczystego języka. Z wyrażeń do tej pory potrafimy powiedzieć tylko dzień dobry i dziękuję - reszta nie ma sensu. Oni tu mają nie tylko 'gwary' w poszczególnych prowincjach, ale również pięć różnych wysokości tonu i intonacji. Jedno słowo może mieć więc pięć diametralnie różnych znaczeń w zależnosci od intonacji, której europejskie ucho nie jest w stanie wychwycić. Pewnie kwestia ćwiczeń... my używamy w zależności od sytuacji i możliwosci głównie czegoś na kształt pantomimy, pisma obrazkowego i oczywiście kalkulatora. Spędziliśmy w Mae Sai prawie trzy dni z jednym tylko wypadem do 'złotego trójkąta'.
Buszowaliśmy po bazarze i targowaliśmy się zaciekle w związku z czym nasze bagaże zaczęły ważyć więcej niż powinny. Ćwiczyliśmy z mieszkańcami w publicznej mini siłowni znajdującej się na powietrzu w centrum miasteczka. Zamawialiśmy 'krzaczki' z menu i zawsze było smacznie (chociaż nie do końca wiemy co jedliśmy), a przede wszystkim przez krótką chwilę obcowaliśmy z prawdziwymi ludźmi. Nie nastawionymi na turystykę - ze zwykłymi mieszkańcami małego miasteczka i było super. Oni codziennie korzystają z tej siłowni - ćwiczą całymi rodzinami - masują sobie plecy śpiewając relaksujące pieśni i cieszą się z życia.
Dziś po 9 godzinach tłuczenia się autobusem jesteśmy w Tajlandii środkowej. Zaczęła się podróż powrotna. Szkoda, że czas tak szybko płynie, ale jeszcze kilka dni przed nami - jutro cały dzień zwiedzania i zamierzamy zwiedzać na... rowerze ;). Nie ważne, że jest upał trzeba być twardym! Jak zaliczymy rower to zdobędziemy Tajlandię wszystkimi dostępnymi tu środkami lokomocji - oj, już czuję, że to będzie wyzwanie. W górach było chłodno, a tu jest godzina 20 i temperatura spadła do 32st. ;)
W Bangkoku coraz gorzej - zdjęcia w tutejszych gazetach przerażające - kontroli policyjnych mnóstwo w całym kraju - choćby dziś sprawdzali nas 6 razy. Wiadomości nie oglądamy z przekonania, że media zawsze przesadzają, ale na każdym kroku widzimy włączone telewizory i mieszkanców, którzy patrzą ze zgrozą na te zamieszki.
Wypożyczonym skuterkiem pognaliśmy do osławionego 'złotego trójkąta'. Nie spotkaliśmy nigdzie żadnego turysty i w końcu poczuliśmy się jak w prawdziwej Tajlandii. Miasteczko Sop Ruak na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym specjalnym. Jest położone nad brzegiem Mekongu i to właśnie tutaj dokonywano największych opiumowych transakcji. Graniczą tu ze sobą Tajlandia, Birma i Laos. Można popływać długoogonową łodzią i jak się okazało, nielegalnie przekroczyć granicę i zrobić zakupy w Laosie - ceny bardzo przystępne - nie muszę pisać, że zapłacić za wizytę trzeba, ale pieczątki w paszporcie nie stawiają. Tak na serio, to myślimy, że tam jest jakaś strefa - coś na kształt bezcłowej. Ale tutaj to nigdy nie wiadomo... grunt, że byliśmy dziś w Laosie ;) i wykąpaliśmy się w Mekongu, ale to polecam tylko bardzo dobrym pływakom ze względu na silne prądy.
W Złotym Trójkącie koniecznie trzeba odwiedzić 'Hall of Opium' założone przez (SPROSTOWANIE) Matkę Miłościwie Panującego Króla. (nawrócony boss kartelu narkotykowego otworzył kasyno i spa w Birmie). W muzeum opium stworzono 5600m2 powierzchni wystawienniczej - wszystko na najwyższym poziomie. Prace nad poszczególnymi strefami trwały aż 10 lat i pochłonęły mnóstwo bahtów (jak zajrzę do przewodnika to napiszę ile - doczytałam 300 milionów Bhatów!!). Muzeum/galeria ma na celu pokazanie czym opium było i jest dla mieszkańców Azji, ale również jakie żniwa zbiera na całym świecie. I tak od historii przechodzimy do współczesności. Zaskakują prezentacje multimedialne, galerie i pokazy wszystko w bardzo modernistycznej formie. Obsługa wewnątrz jest bez zarzutu. Każdy powinien zobaczyć 'hall od opium' żeby wiedzieć jak wielki jest przemysł narkotykowy i jakie szkody wyrządza na całym świecie.
Wczoraj wieczorem po kolejnych starciach z 'czerwonymi koszulami' ogłoszono stan wyjątkowy dla Bangkoku i okolic oraz piętnastu innych prowincji. Swoją ambasadę zamknęły Stany Zjednoczone. Do tej pory zginęło już 29 osób, a 900 zostało rannych. Dziś na targu ostrzegano nas przed powrotem w tamte strony. Napięta od kilku miesięcy sytuacja nie służy Tajlandii. Nie dość, że w tym roku jest susza i nieurodzaj, to jeszcze turyści nie przyjadą. Realnie zagrożone jest centrum Bangkoku okupowane przez demonstrantów i otoczone w tej chwili kordonem wojska i policji. Niestety wczoraj zastrzelono 33 - latka, który usiłował przejść przez ulicę. Strzelano także w okolicach parku Lumpini, a to już typowo turystyczne miejsce... czyżby wojna domowa faktycznie była nieunikniona? Nie chce się wierzyć...
Z samego rana wielkie przeżycie. Kiedy w Polsce wszyscy spali my wsiadaliśy do 12 miejscowej cesny, żeby przelecieć z Chiang Mai do Chiang Rai. Uwielbiam malutkie samolociki! Na początku trochę się bałam jak to będzie, wydawało mi się, że będzie głośno, że bedzie rzucać, a przy starcie będą jakieś niesamowite przeciążenia. A to przecież nie odrzutowiec!! Cyk – pyk i już byliśmy w powietrzu . Siedzieliśmy tuż za pilotami przypięci w pasach takich jak w samochodzie. Na pokładzie było nas pięcioro i dwóch pilotów. Uhhh.. jak ja bym chciała mieć własny samolotek... taki mały, maleńki np.4 osobowy... i mogłabym zostać drugim pilotem ;) bo stewardesą to nie chce – pasażerowie zwykle mają za dużo wymagań!
Nareszcie jest chłodno... no może za dużo powiedziane, ale przynajmniej nie ma tego zapierającego dech w piersiach upału. Siedzę nad rzeką w Mae Sai jakieś 30m od Birmy, ale wioska po drugiej stronie rzeki nie różni się niczym od tej, w której jesteśmy. Nieturystyczna Tajlandia stylem niewiele różni się od nieturystycznych Indii. Ludzie są tu niezwykle mili i rozmowni choć nie mówią po angielsku to jednak nawiązują kontakt. O bliskości granicy świadczy tylko wzmożona kontrola dokumentów – w miejscowym autobusie sprawdzali dowody osobiste aż dwa razy. Nas tylko przywitano skinieniem głowy, żadne tam zaglądanie do paszportu – to już kolejny kraj, w którym nie jestem terrorystką.
Wczoraj zdobyliśmy najwyższy szczyt Tajlandii – motorem. Według zasady Bartka nie ma sensu wychodzić tam gdzie da się wyjechać. Doi Inthanon ma 2565m n.p.m., ale widok z niego nie jest jakoś specjalnie oszałamiający. Droga kończy sie na szczycie tuż przed stacją radarową, dzięki której żołnierze patrolują przygraniczny teren z Birmą i Laosem. Jazda na motorze w upale nie jest bardzo zahwycająca. W mieście trzeba lawirować między samochodami i zatrważającą ilością innych motocykli i ciągle pilnować się w ruchu lewostronnym. Poza miastem z kolei, w terenie górzystym, nie rozwija się niesamowitych prędkości i w związku z tym doskwiera upał. Nikt o tym nie mówi, ale siodełka motocyklowe nie należą do najmiększych i po zrobieniu 200km tyłek naprawdę boli – i odparza się, bo jest gorąco ;). Na szczęście dzien wcześniej odkryliśmy uroki msażu. Całe ciało można wymasować za 15zł. (masaż trwa godzinę i jest boski). Usługi tego typu w ogóle są tanie np. manicure czy pedicure kosztuje 20zł. z malowaniem, a za obcięcie, farbowanie, masaż głowy i odżywkę do włosów zapłaciłam 50zł. Mam modny w Tajlandii kolor czekoladowy zmieszany z zielonym – było trochę strachu, ale wyszło nadspodziewanie dobrze.
W Chiang Mai zamiast zwiedzać korzystaliśmy z dobrodziejstw taniej kuchni, pysznego piwa i znakomitych masaży. Ostatniego dnia obejrzeliśmy 3 z pośród ponad 150 buddyjskich świątyn tzw. Watów. Mury miejskie pominęliśmy z rozmyslem – widzieliśmy je wielokrotnie wyjeżdżając z miasta. Choć historię mają krwawą (składano ofiary z ludzi aż do drugiej połowy XIXw. - duchy miały ochronić miasto) to obecnie nie są wyjątkowe pod żadnym wzgledem.
JASKINIE TAM LOD Parking pusty – turysty nie uświadczy tu o tej porze roku. Przy okienku wymieniamy grzecznościowe 'hello' i uśmiechy – tyle naszego z bezpośredniego konatku. Płacimy 450B i ruszamy do lasu za przewodnikiem. Nieodzowny upał, do którego zaczynamy się przyzwyczajać, wielka gazowa latarnia i dobrze utrzymana ścieżka spacerowa. Dochodzimy do strumienia. Na pobliskim polu pasą się krowy, z hamaka podnosi się jakiś facet a na horyzoncie pojawia się olbrzymia jaskinia i już od pierwszego spojrzenia przechodzą mi ciarki po plecach. Skała jest potężna, a w niej otwór o średnicy przynajmiej 25m, do środka leniwie wlewa się strumyk. Wnętrza strzegą olbrzymie stalagnaty. Wchodzimy, szczęka opadła mi przy wejściu i już się nie zamyka. Teraz wiadomo po co taka duża lampa – śmieszne chcieliśmy tu wejść z czołówką, ale nie udało nam się dogadać (na szczęście). Pierwsza jaskinia ma jakieś 40m wysokości. Otaczają nas kompletne ciemności rozpraszane blaskiem latarni. Z daleka dochodzi plusk wody. Oglądamy niezwykłe formy skalne – chodzimy po drabinkach i mostkach, przeciskamy się miedzy stalagmitami, a nad głowami piszczą nietoperze. Trochę tu jak w Morii. W końcu wsiadamy na bambusową tratwę i przeplywamy do kolejnej jaskini (sa trzy). Woda jest płytka, ale czujemy się niczym Indiana Jones odkrywający azteckie ruiny. Plusk wiosła odbija się echem od ścian – w tym miejscu jaskinia ma momentami tylko kilka metrów wysokości. Dopływamy do jeziorka dosłownie wypełnionego po brzegi rybami. Dlaczego jest ich tu tak dużo? Bo nad naszymi głowami od wewnątrz latają setki (dosłownie) nietoperzy, a od zewnątrz jaskółki – dokładnie jak w ptakach Hitchcocka. Jedne i drugie robią kupki i te ryby mają jak w raju. W jaskiniach jest szlak wyznaczony sznurkiem, ale lepiej iść z przewodnikiem. Dzięki niemu zobaczyliśmy gniazda nietoperzy i starożytną rycinę. Dawniej jaskinie służyły jako miejsca pochówku – mumie przeniesiono do muzeum, ale nienaturalnej wielkości trumny (ok.5m) można obejrzeć z bliska, a nawet dotknąć. POWRÓT do CHIANG MAI, PAI I GEJZER
No dobra – wróciliśmy z trekkingu i w tym samym hotelu wynajęliśmy identyczny pokoj o 100B taniej. Niespodzianka! Pani w pobliskim barze ucieszyła się na nasz widok i zostaliśmy poczęstowani zielonym mangiem z sosem barbecue-chilli – to miejscowy przysmak. Dobrze jest tu zwiedzać poza sezonem. Normanie wszystko jest 2 lub 3 razy droższe i na pewno nie jest się tak rozpoznawalnym. Dla fanu wynajęliśmy sobie starego jeepa (ale z klimą – głupki nie jesteśmy) – w tym roku nawet miejscowi mówią, że gorąco... Wynajęcie samochodu to 700 do 1200B (czyli 70-120zł) dziennie, ale trzeba się targować. W planach mieliśmy zrobienie dużej – 600km pętli, ale nie byłoby fanu bez zmiany planu! W połowie drogi odpadło nam terenowe orurowanie (to takie z przodu) – tak po prostu, na prostej drodze, wzieło i odpadło. Dobrze, że nic się nie stało, bo po tym przejechaliśmy ;). Wsadziliśmy badziewie do środka przy okazji rozrywając skórzaną tapicerkę – nie ma jak to fun! Niedługo później wysiadła nam klima. Odechciało nam się wszystkiego, ale zatrzymaliśmy się u przemiłego Pana, który poprawił nam humor i skierował do cieplic – tak, tak – Tajlandzkie, wypasione na maxa gorące źródła! Na miejscu okazało się też, że na terenie parku jest gejzer – woda bucha niezbyt wysoko, ale ma temperaturę wrzenia. Gorący strumień płynie sobie elegancko przez las i jest doprowadzony bezposrednio do basenów, ale wodę muszą schładzać. Oczywiście w porze suchej źródła są nieczynne – tak czy owak zwiedzać można, a korzystać to jakoś nie bardzo, nawet w ichniejszej zimie, bo temperatura powietrza siega wtedy 28 stopni. Do Pai dotarliśmy wieczorem i przypadkiem udało nam się wynająć cudowny, luksusowy bungalow nad rzeką (wszystko przeszklone, weranda z widokiem). Wytargowaliśmy super cenę i postanowiliśmy nie jechać dalej ;). Pai kiedyś było malowniczo położoną wioską – teraz jest turystycznym centrum z dyskotekami, jazzklubami i centrami tatuażu. Poza tym jest drogo – w Chiang Mai za pokój z klimą płaciliśmy 290B (29zł). W nocy pobliska dyskoteka nie dawała nam spać (nie wiem jak można tańczyć w 30 stopniowym upale?!) i kolejny dzień zaczęliśmy późno, ale było świetnie.
Zbliża się noc. Wszystko budzi się do życia. Wysuszona czerwona ziemia oświetlona przez błyskawice oddaje ciepło skumulowane w ciągu dnia. Słychać grzmoty, słonie jedzące pędy kukurydzy i gekona polującego na dachu bambusowej chaty z widokiem na dolinę. Jest 39 stopni. Wilgotność 80%.
Dziś zaczęliśmy trekking w rozgrzanym do czerwoności piekarniku. Pierwsze kroki stawiasz ostrożnie, bojąc się szeleszczących liści, robaków, węży, skorpionów i jadowitych pająków. 10 minut później walczysz o życie, płuca rozsadza niewyobrażalny żar, ciśnienie bębni w głowie, pot zalewa oczy, a bzyczenie much zagłusza wszytko inne. Wtedy staje się obojętnym gdzie i na co staniesz. Każdy krok jest wymuszony, ciało błaga o chwilę przerwy i ochłodzenie. Woda w plecaku osiąga temperaturę powietrza. Aparat jest tak nagrzany, że nie można go dotknąć. Zaczynasz zastanawiać się dlaczego, do cholery, nie leżysz na plaży w Phuket?
Trekking w tej okolicy, w porze suchej, to nie żadne dmuchanie w bambus - dlatego jesteśmy tu sami z naszym przewodnikiem - Ti. Wspięcie się zaledwie na 500m zajęło nam 3 godziny i mało nie przyprawiło o zawał. Każdy kolejny dzień był lepszy, bo... temperatura spadła do 34 stopni ;). Trekking w Tajlandii jest ok - to wielka przygoda zobaczyć ogrom zniszczeń dokonanych przez człowieka. Kiedyś był tu las tropikalny - za kilkanaście lat będzie pustynia pól uprawnych. Wioska miejscowej ludności jest tak turystyczna, że miejscowi przestają Cię zauważać. Z resztą turystów jest tu więcej niż lokalnej ludności. Jeśli chcesz upić się tanią whisky i zapalić opium za 100B - to wymarzone miejsce dla Ciebie! Lubisz zwierzęta? Spędź czas w fermie słoni - jest fantastycznie - można karmić, dotykać, pojeździć, a nawet słoń ukłoni się dla Ciebie i zagra na bębnie. 20 lat temu słonie nie robiły nic. Teraz w miarę rozwoju turystyki posiadanie słonia to majątek. A jak słonia nauczyć sztuczek? Wystarczy drewniana pałka zakończona hakiem - to tradycyjna metoda terningu stosowana w wielu miejscach na świecie. Z drugiej strony w środowisku naturalnym nie ma już dla nich miejsca. To wynik rozwoju cywilizacji. Z resztą co tu daleko szukać. Weźmy na tapetę plemię 'długich szyi'. Od dawna nie kultywują tradycji - jedynie kilka dziewcząt wybrano, by pokazywać turystom. Szyje mają faktycznie długie (widzieliśmy na zdjęciach) i zarabiają kupę szmalu, ale tak naprawdę to nie szyja się wydłuża poprzez nakładanie obręczy - w praktyce zapada się obojczyk i barki. Jak my się bawimy w Tajlandii? Znakomicie. A co ja o tym wszystkim myślę? Jeszcze nie wiem - jestem tylko pyłkiem turystycznego kurzu, który cienką warstwą pokrywa naszą piękną, dawniej bardziej zieloną planetę...
Od 6 rano (1 w nocy w Polsce) lataliśmy jak Gibbony. Był las deszczowy, drzewa wysokie na 50m, stalowe liny i drewniane platformy. Pnierwszy raz byliśmy w parku linowym. Dbają tutaj o środowisko – było czysto, liny zawieszone na specjalnych kołkach żeby nie niszczyć drzew i przy okazji świetnej zabawy ścieżka przyrodnicza z naciskiem na ochronę przyrody. Największy fun to 80m długości, super szybki przelot nad koronami drzew. Najbardziej przerażający skok w dół (lina przyczepiona do pleców), choć spada się tylko kilka metrów to i tak ciężko zrobić ten pierwszy krok, potem już po strachu niezłe przyspieszenie i lądowanie na siatce zawieszonej w powietrzu ;). Na koniec super-fajny zjazd w dół na 40m linie – parami. Można robić powietrzne ewolucje – do zdjęć oczywiście.
Poznajemy świat. Wczoraj nauczyliśmy się jeść po tajlandzku widelcem i łyżką ;). Nie jest bardzo trudno, ale ktoś musi pokazać – widelec trzymamy lewą ręką i słuzy on zamiast noża – do nakładania pokarmu na łyżkę. Ryż zawsze jest podawany osobno, więc łyżką nakładamy trochę głównej potrawy na ryż, mieszamy, zagarniamy widelcem na łyżkę i jemy. Makaron je się pałeczkami, ale tutaj trzyma się je inaczej niż nas uczono – jeszcze podpytamy – nas uczono po wietnamsku ;). Wczoraj poszliśmy na nocny targ – mydło i powidło. Upał wieczorem jest uciążliwy, ale wiadmo – koniec pory suchej. Tutaj można się obkupić za grosze – koszule i bluzki po 5zł., buty po 20zł!! I choć naszym zdaniem Tajlandia do najtańszych nie należy (ceny usług zbliżone do polskich) to jedzenie i ubrania są doprawdy megatanie. Tymczasem ze względu na ciężkie plecaki nic nie kupujemy, ale jemy co się da ;). Boczki, mięska i kurczaczki z rusztu, owoce w kawałkach – wszystko przygotowywane na oczach klienta, krojone i wsypywane do woreczka. Do tego patyczek i gotowe. Nastawiłam się psychicznie na zjedzenie pieczonej szarańczy, ale tu nigdzie nie ma – może to jednak nie tutaj? Na targu widzieliśmy żywe króliczki na wagę i stoisko z małymi pieskami i króliczkami – wciąż mam nadzieję, że one nie były na obiad tylko do kochania...
Zaczyna nam brakować czasu ;). Jest tyle możliwości, że już nas głowy rozbolały, a może to z upału? Miotamy się pomiędzy chęcią przekroczenia granicy z Birmą, trekkingiem, jazdą na słoniu i raftingiem. Koniecznie chcemy zdobyć najwyższy szczyt Tajlandii Doi Inthanon 2590m n.p.m. Myślimy o wynajęciu samochodu, ale największym problemem jest to, że w góry można iść tylko z przewodnikiem – czytaj skomercjalizowana wycieczka zorganizowana – cena w zależności od biura od 1200 – 2300 B. Wszystko to dla naszego bezpieczeństwa. Podobno jeszcze 25 lat temu plemię Wa porywało ludzi dla ... ich głów, którymi przyozdabiano wioskowe ogrodzenia (na palach te głowy, co by było lepiej widać). Największe wrażenie robiły brodate głowy Sikhów – koniecznie w turbanach! Może nasze 'białe' twarze też byłyby w cenie? Kto wie czym teraz zajmuje się plemię Wa – niewielu ich zostało, ale na pograniczu z Birmą podobno są jeszcze wioski, w których można podziwiać niezwykłe ozdoby ogrodzeniowe... Jesteśmy w knajpce dwa kroki od hotelu Eagle2 - polecam - tani i fajny. Pijemy miejscowe piwko 'dwa słoniki' - pyszne i zimne. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na 3-dniowy trekking, połączony z raftingiem i przejażdżką na słoniach, wynajęliśmy samochód - starego jeepa za bardzo przystępną cenę, a jutro jedziemy na coś co sie nazywa Gibbon w Dżungli - taki wielki park linowy, w którym będę walczyć z lękami - wstęp do spadochronu ;). Tydzień wyjęty z życiorysu, ale będzie fajnie.
p.s. umieramy z gorąca jest 35 stopni - o wiele gorzej się to znosi niż w Indiach...
Dlaczego węże w deszczu? Ano po pierwsze od rana leje, a wg chińskich znaków jesteśmy węże (rocznik 77 tak ma), a po drugie odwiedziliśmy farmę węży i szpital, do którego pobiera się jad do badań i surowicy. W tym rzęsistym deszczu, od którego wcale nie robi się chłodniej, nie można było nas niezauważyć. Spacer z wypchanymi plecakami w pelerynach i czapkach? Uśmieszki... tutaj kiedy pada nie robi się nic, a co dopiero spacerować z bagażem - zachodni wynalazek...
Bartek odwiedził fryzjera i tym razem świadomie został łysy. Z resztą nie można tu mówić o niedomówieniach, ponieważ mało kto mówi tu po angielsku. Za to z niezłym skutkiem rozmawiamy w Polsko - Tajlandzkim. Wyjechaliśmy z Bangkoku - nie tylko z powodu brzydkiej pogody (pada od Dheli po Hongkong). Zrobiło się nieprzyjemnie. W mieście mnóstwo wojska i policji w pełnym rynsztunku i z karabinami, gazety ostrzegają przed wojną domową, a miejscowi doradzają wyjechać jak najdalej od stolicy. W obozie 'Czerwonych Koszul' spokój i muzyka z głośnika. Może faktycznie bardziej natarczywa niż poprzednio, ale wciąż rozrywkowa ;). W każdym razie z wielkim trudem zdobyliśmy bilety na pociąg z klimą (innych nie było) i stwierdziliśmy, że choć relatywnie drogie, pociągi są full-wypas. Obsługa i żarcie perfekt i w przeciwieństwie do Indii, klima działała całą noc.
Znów jesteśmy 'biali'. Uczymy się mówić, jeść i zachować poprawnie. Język jest szalenie trudny. Dziewczynki do każdego zwrotu dodają 'ka', a chłopcy 'krab'. Strasznie się myli np. dziękuję jest: kop khun ka/krab. Podróżowanie tuk - tukiem w Bangkoku to nieporozumienie. Znaczy się jeździ się tanio, ale traci mnóstwo czasu, bo każdy kurs jest okupiony wizytą w sklepie czy agencji turystycznej. Nie trzeba kupować, kierowca dostaje napiwek za przywiezienie turysty ew. prowizję od zakupu. Cena bycia 'białym'. Nie kupiliśmy nic, ale przypomniał mi się zwrot z jakiegoś bloga 'kup Pan pierdół' - bardzo adekwatne ;).
Jest rok 2553. Gesta, goraca wata oblepia cale cialo, wdziera sie do ust i nosa skutecznie podgrzewajac pluca do granic mozliwosci. Oczy z przyjemnoscia chlona kazdy kawalek futurystycznego lotniska wypelnionego zielenia. Nikt nas nie szarpie, nie zaczepia, nie namawia. Przy odprawie celnej facet w maseczce robi nam zdjecia-bynajmniej nie pamiatkowe. Znajdujemy przewodnik i na chybil-trafil spisujemy adres hotelu. Jeszcze tylko bilet dla dwojga na autobus pospieszny za 150 bahtow (mniej niz 15zl) i mkniemy w kierunku centrum. Z lekkim zdziwieniem zauwazam, ze kierowca odbiera i odpisuje na smsa podczas jazdy, ale mozg funkcjonuje zbyt wolno, aby to bylo przerazajace. Marze o drzemce, a najlepiej o glebokim snie w mocno klimatyzowanym pokoju. Z rozbawieniem stwierdzamy, ze "czerwone koszule", ktorych chcielismy uniknac za wszelka cene stacjonuja tuz kolo naszego hotelu. Widocznie taki nasz urok-dzieci komunizmu...