ANNA BUCHOLC I BARTEK KUJDA – NASZE WYPRAWY
Ten blog jest internetowym pamiętnikiem, katalogiem zdjęć i filmów dla wszystkich chętnych - znajomych i nieznajomych.
Pozdrawiam serdecznie: Ania Bucholc
PRZEZ INDIE DO NEPALU I Z POWROTEM
Ten blog powstał, by na zawsze uwiecznić wspomnienia z wyprawy do Indii i Nepalu. Niepostrzeżenie stał się częścią mojego życia. W korowodzie codziennych zdarzeń i spraw do załatwienia znalazłam w końcu miejsce na odnalezienie samej siebie.
Było genialnie. 1200km tras narciarskich - gdyby je rozwinąć w jedną nitkę, możnaby przejechać na nartach ze Szczecina do Przemyśla. W 2009 Dolomity wpisano na listę UNESCO. I nie ma w tym nic dziwnego - tereny dziewicze, a z pełną infrastrukturą narciarską. Czekaliśmy na dobrą pogodę i czwartego dnia pojechaliśmy na Sella Rondę. To ponad 50km trasa, na którą składają się 4 najsłynniejsze przełęcze narciarskie w Europie. Passo Pordoi - Passo Campolongo - Passo Gardena - Passo Sella to ogromna machina przepuszczająca przez zespół wyciągów miliony turystów rocznie. Wróciliśmy po tygodniu, ale nie udało nam się sprawdzić ile km przejechaliśmy łącznie, bo serwis jest tymczasowo niedostępny. Wracaliśmy do domu 14 godzin, w tym czasie po raz pierwszy w życiu staliśmy w 200km korku, a później marnowaliśmy czas na nieodśnieżonej niemieckiej autostradzie. Jak ktoś narzeka na Polskie drogi niech jedzie za granicę i sam zobaczy jak to może wyglądać!
Jutro czeka mnie nowa przygoda - idę do szpitala. Długo się zastanawiałam czy o tym napisać i uznałam, że po pierwsze to mój blog i mogę pisać co chcę, a po drugie mieści się to w kategorii 'pobyt' ;). Nietypowe 'wczasy' zafundowałam sobie chęcią nurkowania. W moim przypadku (alergiczny astmatyk) trzeba mieć zaświadczenie od lekarza, że można nurkować. Jako jednostka praworządna zrobiłam badania i wyszło, że w najbliższym czasie takiej możliwości nie będzie. Warto się badać - poprzednim razem tomograf wykazał polipy, które szybko się uzłośliwiają - usunięcie trwało 3 godziny i 5 dni pobytu w szpitalu. Tym razem, po trzech latach leczenia, wykryto niezłośliwy nowotwór kości - brzmi poważnie, ale nie jest. Usuną i po kłopocie. Teraz z jednej strony cieszę się, że zrobiłam wyniki, a z drugiej martwię, że wcześniej mogłam bardziej zadbać o zatoki skoro wiedziałam, że coś się tam dzieje. Nie zadbałam, bo nie miałam czasu... i tak to jest z tym czasem jak mówi moja Teściowa: 'czas się ma na to na co chce się mieć'. Mam nadzieję, że wszystko się uda i szybko mnie wypiszą - pada śnieg, a to znaczy, że może w końcu zacznie się sezon na ski-toury...
Zamiast dwóch dni w pociągu wybraliśmy 1,5 godziny w lokalnym samolocie i to był swietny pomysł. Po całej nocy w pociągu przyjechaliśmy do Bangalore o 6 rano i natychmiast zostaliśmy zaatakowani przez rykszarzy i taksówkarzy. Myślałam, że nas rozszarpią na strzępy, tak się kłócili między sobą, że kompletnie do nich nie docierało, że chcemy jechać pociągiem lub autobusem. W końcu udało nam się trafić na dworzec i eleganckim nowoczesnym autobusem marki volvo pojechaliśmy na lotnisko.
Początkowo mieliśmy w planie zwiedzić Bangalore, na szczęście nie było biletów na pociąg – taka metropolia tylko by nas zmęczyła. W Bombaju wylądowaliśmy o 15 i zaczęły się problemy ze znalezieniem wolnych pokoi. Na szczęście bagaż zostawiliśmy na dworcu – co wcale nie było proste – trzeba było prześwietlać i pieczętować przez Policję dworcową, ale przynajmniej nie musieliśmy go dźwigać. W końcu znaleźliśmy przytulną norkę – mały, ciemny pokoik, bez okna i łazienki, ale za to tani i z telewizorem. Rano wybraliśmy się na wyspę Elefantę, żeby zobaczyć sławne światynie w jaskiniach wpisane na UNESCO. Zostały wykute w litych skałach na wyspie godzinę łodzią od Bombaju. Pochodzą z 9 wieku i są w zasadzie poświęcone Sziwe. Cały kompleks to 5.600m2, można tu spędzić cały dzień – kupić milion pamiątek, zjeść w jednej z przynajmniej 10 restauracji i zostać obrabowanym przez małpy.
Jutro o tej porze będziemy już w Polsce – nie mogę się już doczekać – tym bardziej, że u nas taka zima. Grzesiek przysłał fotkę z pierwszego wypadu skitourowego, a Nomad zamieścił piękne zdjęcia na swoim blogu i zatęskniliśmy straszliwie. Mamy jeszcze 8 godzin do wylotu – zleci błyskawicznie. Teraz jesteśmy w kafejce, potem spacer na dworzec, przepakować się, kupić bilety na pociąg, dojechać na lotnisko – uff i żeby nam czasu starczyło na to wszystko – wylatujemy o 1 w nocy ;)... potem jeszcze tylko 5 godzin na lotnisku w Monachium i w południe będziemy na miejscu!
Danushkodi – jedyne takie miejsce w Indiach, koniec subkontynentu – koniec świata. Cypel z trzech stron otoczony wodą, a żeby się tam dostać pieszo trzebaby pokonać 10km w jedną stronę.
Lonely Planet znów wyprowadził nas w pole, a konkretnie w plażę ;). Wyczytawszy, że będzie to 2km spacer plażą umówiliśmy się z Rykszarzem za 2 godziny. Nie muszę mówić, że już go więcej nie zobaczyliśmy i upiekło się nam płacenie w jedną stronę... szliśmy i szliśmy w piekącym słoncu, wioska za nami zniknęła, a końca nie było i nie było. Wydawało się nam, że to już będzie zaraz za kolejnym zakrętem, ale za każdym razem okazywało się, że to jeszcze ze trzy km. W końcu doszliśmy do ruin miasta przysypanych piaskiem pustyni. Dowiedzieliśmy się, że w 1964r. tajfun zmiótł je z powierzchni ziemi i teraz tylko samotne świątynie świadczą o jego dawnej śwetności. Lonely zapomniał o tym napisać, a może to nie jest takie ważne... Dzieci z wioski powstałej wśród ruin dlugo biegly za nami zawodząc: 'pen! – you have a pen?!', aż w końcu i one się zmęczyły. Zostaliśmy sami brodząc przez wydmy i wtedy zaczęłam zawodzić ja. Przeszliśmy na drugą stronę wydm, bo zobaczyliśmy ciężarowki i usiłowaliśmy zatrzymać jakiś pojazd. Pierwsze dwa jeepy przejechaly obojętnie, bo im się wydawało, że machamy – w Indiach nie znają chyba 'stopa' i kiedy już myślałam o położeniu się na drodze zatrzymał się autobus, a w środku nasza rescue team – wesoła rodzina z samego Rameshwaram! Nie tylko podrzucili nas na koniec konców, ale poczekali, aż się wykąpiemy, zabrali nas z powrotem do miasta i zaprosili do domu na herbatę. Wspaniali ludzie, gdyby nie oni nasze szczątki mogłyby zostać nieodnalezione, bo na piechotę nikt się tam nie wybiera. Swoją drogą to ciekawe co Lonely pisze o Polsce – chyba kupię, bo jak już będę skladać skargę, to napiszę też o naszym kraju – pewnie znajdzie się parę kwiatków... Teraz jesteśmy na dworcu w Madurai – bilety szczęśliwie potwierdzone, zaliczone city tour by riksza, a po lunchu poziom zmęczenia sięga zenitu, czyli zrównał się z poziomem upału ;). Zaraz idziemy do świątyni, a potem chyba utniemy sobie drzemkę gdzieś na dworcu. Rano spaliśmy w pociągu osobowym na szerokich półkach bagażowych – na karimacie było całkiem wygodnie.
Pożegnaliśmy się z Wojtkiem – do wieczoram będzie w Rameshwaram, a później jeśli nic się nie zmieni pojedzie do Sikhimi. Zazdrościmy i już się umówiliśmy, że nie powinno tak być, że się rozdzielamy – może w większej grupie bywa męcząco, zwłaszcza kiedy każdy chce co innego, ale pożegnania są smutne...a teraz to już lecimy na pociąg do Banglore - będziemy tam o 6 rano...
Rameshwaram to niewielkie miasteczko z 500 letnią tradycją pielgrzymkową. Położone jest na wyspie, a jedyne połączenie z lądem prowadzi przez most Indiry Gandhi. Bynajmniej nie jest tu spokojnie, ale miasto ma swój niepowtarzalny klimat. Wzdłuż głównych ulic ciągną się hotele i domy pielgrzymkowe. Codzienne obrzędy i modły, miliony pielgrzymów, święte krowy i mnóstwo wegetariańskich restauracji i sklepików sprzedających pamiątki stanowi raczej atrakcję niż jest męczące. Pierwszego dnia mieliśmy problem z noclegiem, ale w końcu mamy świetny pokój z widokiem na świątynię z jednej i na ocean i koniec Indii z drugiej.
Przyjechaliśmy tu na zaćmienie słońca – pierwsze widoczne w tym roku, najdłuższe w trzecim milenium czyli międdzy 2001, a 3000 rokiem. Tutaj zdaje się niewielu o tym wie. Rano nawet mieliśmy wątpliowści czy na pewno będzie to zaćmienie ;). Na szczęście zaczepił nas przemiły Pan z Mumbaiu i uświadomił, że zacznie się dopiero o 11:40. W mieście żadanych informacji, ani filtrów żeby oglądać zaćmienie.
Postanowiliśmy czegoś poszukać, bo Bartek miał tylko jeden filtr polaryzacyjny i... wyszliśmy prosto na trzech chłopaków wyposażonych w świetny sprzęt. Bartek od razu ich zaatakował i okazało się, że nie tylko mogą odsprzedać jeden filtr, ale są fotoreporterami z trzech głównych gazet indyjskich. Aparaty mieli dokładnie takie jak nasz, ale obiektywy dużo lepsze. Pogadaliśmy, wymieniliśmy się mailami i może będziemy w kontakcie na jakąś wspólną wystawę? Byłoby super i trzeba przyznać, że mamy szczęście... zaćmienie właśnie się zaczyna wszystko potrwa do 15, więc przed nami cały dzień atrakcji. Liczę na jakieś fajne nagranie z zaskocznymi ludźmi, ale czasem mogę się zdziwić – przecież to Indie...
Ach, zapomniałabym napisać, że skończyła się pauza i przespaliśmy kolejny nowy rok. Pauza to ten hinduski 12 miesiąc czyli nasz grudzień. Skończył się wczoraj i nawet udało się nam zarejestrować, że jest święto, bo przed domami pojawiły się kolorowe rysunki z nampisami Happy Pongal. Wieczorem o 22 ulice wyludniły się i wszyscy poszli spać. Przed północą ze świątyni zaczęły dobiegać hałasy i całą noc do rana słychać było coś na kształt życzeń.
Już po zaćmieniu – było niesamowicie chociaż spodziewaliśmy się zapadnięcia ciemności, a tak się nie stało. Człowiek taki niedouczony – teraz wiemy, że ciemność to tylko jak jest zaćmienie całkowite, a nie obrączkowe. Ten dzień był bardzo interesujący. Bartek szybko się dogadał i biegaliśmy z chłopakami reporterami wokół świątyni i wewnątrz, byliśmy nawet na dachu. Dzięki temu zaćmienie było bardzo interesujące – z naszych wyobrażeń o kompozycji zdjęć nic nie wyszło, bo trzeba się było zdecydować: zaćmienie albo świątynia. Poza tym nie zrobiło się całkiem ciemno i wielu ludzi nawet nie zauważyło, że coś się dzieje. Dlatego mamy rewelacyjne zdjęcia z pokazywania zaćmienia przez filtr, kupiony od chłopaków. Zainteresowanie było ogromne. Niektórzy byli naprawdę zdumieni, aż się za głowę łapali i nie ma się co dziwić, bo na zewnątrz nie było prawie żadnej różnicy. Indie są cudowne...
a jutro jedziemy 18km od miasta na najdalej wysunięty cypelek – taki nasz hel – który jest już tylko 33km od Sri Lanki. Na końcu wyspy jest tzw. most Adama, łańcuch raf, i łach piachu, który praktycznie dzieli ocean tworząc naturalne połączenie Indii i Sri Lanki – podobno głębokość to tylko kilka metrów – przekonamy się jutro.
Wszystkie bilety pociągowe zostały wyprzedane, więc zostały nam w opcji tylko autobusy. Żal było wyjeżdżać z Rasty. Wstaliśmy półprzytomni o 6 rano i taksówką pomknęliśmy na dworzec auobusowy w Sulthan Bathery (godzina jazdy). Bilety kupiliśmy bez problemu nawet z rezerwacją miejsc. Za to wyjmowanie jedzenia na dworcu, na którym są tablice ostrzegające przed małpami okazało się ryzykowne. Kiedy poczuły sałatkę z tuńczykiem nie odstąpiły nas na krok. Potrafią wspaniale żebrać, ale są niebezpieczne. Większe próbują wymuszać i podchodzą naprawdę blisko. Poza tym kradną i są bardzo szybkie. Jazda do Ooty była bardzo przyjemna. W ciągu 4 godzin wspięliśmy się serpentynami z 700 na ponad 2200m. (a jeden Pan zwymiotował na samochód z otwartymi oknami -fuj!). Autobus nie miał okien i było bardzo zimno, ale za to jakie widoki! Komunikacja tutaj nie sprawia żadnych problemów – chcesz jechać, wychodzisz na ulicę, łapiesz autobus i jedziesz. Międzymiastowe działają podobnie – przychodzisz na dworzec i wsiadasz – to działa pewnie tylko w populrnych kierunkach, ale za to nie trzeba się martwić o rozkład jazdy.
Z Ooty do Metapulayam jeździ zabytkowy pociąg wpisany w 2005r. na listę UNESCO. Niestety tym razem była czynna tylko część trasy do Conoor, ale za to wsiedliśmy bez czekania i za jedynie 3 rupie czyli jakieś 18 groszy. Ten malutki pociąg – pozostałość po anglikach – nazywa się tutaj pociągiem zabawką – toy train. Przeciska się między skałami, przejeżdża wysokimi górskimi wiaduktami i tunelami. Widoki świetne – szkoda, że tylko 1,5 godziny – wolelibyśmy przejechać całą trasę, ale to może następnym razem. W pociągu zrobiliśmy ostatnie zdjęcia 3D, bo zepsuł się obiektyw i po powrocie do Polski trzeba będzie reklamować – niewiele wytrzymał prawdę mówiąc ;(.
Podróż pierwszego dnia zakończyliśmy w Coimbatore – wielkim, hałaśliwym i brudnym mieście. Z samego rana uciekliśmy kolejnym autobusem do kolejnego wielkiego i zatłoczonego miasta – Madurai. Tam wynajęliśmy taksówkę i w końcu po dwóch dniach jazdy wylądowaliśmy na krańcu Indii w Rameswaram.
Film został zmontowany w ostatnim możliwym momencie przed wyjazdem z Rasty. Dwa razy w trakcie prac usunął nam się projekt i na koniec kiedy wyprodukowaliśmy wersję próbną – chwilę przed północą, znów wystąpił błąd systemu. Na szczęście film był już wyliczony bezpieczny na zewnętrznej karcie pamięci. Tym sposobem wersja próbna stała się wersją ostateczną.
Film jest nakręcony w malayalam – czyli języku keralskim. Opowiada historię chłopca z rodziny plemiennej, który nigdy się nie uśmiechał. Był bardzo smutny ponieważ sytuacja rodzinna zmuszała go do pracy, pomocy rodzinie i pilnowaniu rodzeństwa. Nigdy nie miał czasu na zabawę i często opuszczał lekcje w szkole. Film – z fabułą wymyśloną przez nauczycieli – ma przedstawiać główny problem rodzin plemiennych. Edukacja jest jedyną szansą na poprawę ich sytuacji, na zmianę w mentalności. W rzeczywistości rodzice często traktują szkołę jako niepotrzebny wynalazek. Nie pozwalają dzieciom regularnie uczęszczać na zajęcia, bo ktoś musi pomagać w pracach gospodarskich. Gdyby nie pomoc organizacji takich jak Rasta w wielu wioskach do dziś nie byłoby prądu, ani bieżącej wody. O podniesieniu wydaności, czy urządzeniach rolniczych wielu nawet nie słyszało. Kolejne pokolenia, bez wykształcenia i fachu w ręku, nie mają co nawet marzyć o znalezieniu pracy. O sytuacji dziewcząt nawet nie będę wspominać.
Senariusz filmu w interesujący sposób pokazuje lokalne podejście do problemu rodzin plemiennych.
W pierwszych scenach dzieci przygotowują się do wystąpienia w szkolnej sztuce – wybierają kostiumy, ćwiczą role. Nasz główny bohater, jest w szkole, ale nie bieże czynnego udziału w przygotowaniach, jest smutny i myśli o swoich problemach. Dzieci robią pieniężne zakłady, komu uda się rozśmieszyć chłopca. Przegrywają pieniądze, chłopiec jest tak smutny, że nie potrafi się roześmiać. Kolejnego dnia sztuka ma być wystawiana, ale nasz bohater nie pojawia się w szkole. Dzieci postanawiają pójść po niego. Akcja przenosi się do wioski plemiennej. Dzieci mają pretensje do naszego bohatera, że nie przyszedł do szkoły i popsuje całe przedstawienie, ale on tłmaczy, że Ojciec jest pijany, Mama poszła do pracy i ktoś musi się zaopiekować rodzeństwem i posprzątać w domu. Dzieci postanawiają pomóc w pracach domowych i dzięki temu nasz bohater może wystąpić w sztuce. Przenosimy się do szkoły. Sztuka okazuje się tak dobra, że chłopcy zdobywają główną nagrodę w wysokości 1000 rupii. Otrzymuje ją główny aktor, ale w wystąpieniu mówi, że ta sztuka nie odniosłaby sukcesu gdyby nie nasz główny bohater. W związku z tym przekazuje mu nagrodę pieniężną. Chłopiec wzruszony odbiera nagrodę i mówi, że wszystko zawdzięcza przyjaciołom, którzy mu pomogli i zmienili jego życie. Od tej pory będzie już potrafił cieszyć się życiem.
Owacje dla dzieci i nauczycieli!
Dzieci z rodzin plemiennych często mają zaległości w nauce. W celu wyrównania poziomu najlepsi uczniowie pomagają im po lekcjach wspólnie nadrabiając program. Czasem pozornie niewielka pomoc może odmienić życie...
W poniedziałek rano wyszło słońce i spontanicznie postanowiliśmy jednak zdobyć szczyt. Od tej pory już nie ufamy przewodnikowi Lonely Planet. Wyczytaliśmy, że jest to raczej spacerek, właściwie dla każdego i szybko policzyliśmy, że zrobimy Chembrę w 3 godziny, zjemy późny lunch w Kalpecie i wrócimy do Rasty na popołudniową sesję zdjęciową na balkonie – zrobimy ostatnie zdjęcia, spakujemy się, zmontujemy film i podczas kolacji wszyscy będą mogli go zobaczyć. Wyprawa na szczyt okazała się wyczerpującą i długotrwałą walką ze śllisko-kamienistą, wąską, zarośniętą ścieżyną, która na ostatnim etapie zamienia się w skalistą wspinaczkę. Bez żartów – ten kto robił opis dla Lonely Planet nigdy nie był na szczycie! Bez kozery mogę stwierdzić, że mamy zarówno kondycję, jak i doświadczenie w górskim trekkingu. Chembra Pick jest zabójcza w upalnym słońcu i nie do zdobycia w deszczu. Za to warto się trudzić – widoki też są zabójcze ;). Spaleni słońcem i przepoceni do suchej nitki zdobyliśmy szczyt o 16 – czyli wyjście zajęło nam 3 godziny. Wychodziliśmy z przewodnikiem, bo nie ma innej opcji, i z parą australijczyków Helen i Jeffa, którzy uratowali mi życie dzieląc się słodkimi sezamkami. Na dole byliśmy o 18 umorusani błotem i głodni. Złapaliśmy bezpośredni autobus do Kamblakkad i do Rasty zajechaliśmy na kolację o 20. Zanim pożegnaliśmy się i zmontowaliśmy film zrobiła się północ. Jak to zwykle lubi być sprzęt okazał się zawodny i dwa razy wykasował projekt. Efekt końcowy, jak na czas produkcji i tak jest bardzo zadowalający – szkoda tylko, że nie zobaczymy jak zareagują dzieci. Jisho obiecał napisać maila z wrażeniami , ale to nie to samo...
Mam mocne postanowienie napisać zażalenie do Lonely Planet. Chwalą się, że są najlepsi bo osobiście odwiedzają wszystkie opisane miejsca. Tymczasem jesteśmy pewni, że nie zawitali nigdy nawet do biura pozwoleń na trekking, bo opisali Chembrę dokładnie tak jak biuro informacji turystycznej w Kalpecie. Nie zgadzały się nawet godziny wejścia. W każdym razie gdyby ktoś się wybierał to wejść na teren można między 7 rano, a max 14, a wyjść trzeba przed 17. Pozwolenie jest wydawane dla 10 osób i kosztuje 500 rupii (w tym wliczony jest koszt przewodnika) – nie ma innych opcji, czyli jeśli chce się wyjść w pojedynkę to i tak trzeba zapłacić 500. Przewodnik jest tylko jeden, wystarczty przy biurze poczekać na inną grupę i podzielić się kosztem pozwolenia, bo i tak przewodnik czeka aż się zbierze się grupa. Żeby dostać się na Chembrę trzeba z Kalpety dostać się autobusem do wioski Mepady, a potem rikszą pojechać 7km do biura wydawania pozwoleń i po wpłacie pojechać dalej, aż do wejścia na teren parku. Riksza powinna kosztować 50 rupii – warto cenę ustalić przed jazdą, mimo, że mają cennik ;).
Wczoraj i dziś zostaną ogłoszone dniami niespodzianek. Przede wszystkim, jak to w Indiach nauczyciele przyszli się szkolić w piątek po południu. Tak więc sobota została poświęcona na wyjście w góry. Niestety po pierwsze było strasznie gorąco, a po drugie widzieliśmy, że w górach psuje się pogoda. co prawda miało nie padać, bo to pora sucha, ale nauczeni doświadczeniem (czytaj rozleniwieni bardziej niż leniwce) postanowiliśmy zajrzeć do mijanej właśnie kliniki Ajurwedycznej. Przyjęła nas prześliczna Pani Doktor (ubrana w cudowne sari) i już po chwili za całe 30zł. znaleźliśmy się na stołach do masażu.
Strasznie twarde te stoły, bo drewniane i okropnie się czowiek śizga, bo cały jest wymazany olejkami. Masaż super - dwie młode dziewczyny (17 i 20 lat) masowały mnie synchronicznie przez godzinę - włącznie z głową, a potem wsadziły do takiej niby sauny - tylko, że z głową na wierzchu. No i po masażu to my już byliśmy takie dętki, że wróciliśmy do domu. I to była pierwsza niespodzianka. Druga to taka, że zmusiliśmy się do wstania o 6 rano i pojechaliśmy do świątyni, która uznawana jest za jedną z najstarszych na subkontynencie (podobno ma aż 6.000 lat - nie wygląda - obecnie w renowacji). W drodze - nie do wiary - pod koła autobusu wyskoczył z lasu dziki słoń!!! Wszyscy byli w szoku - przebiegł przez jezdnię, obrócił się, popatrzył na nas i zniknął w lesie.
Z sześciu zdjęć wyszło mi tylko jedno - ale śliczne ;). Na terenie świątyni było mnóstwo małp. Zwiedziliśmy okolicę i wróciliśmy do Kalpetty, bo po południu był zaplanowany najwyższy szczyt tutaj: Chembra Pick (2100m n.p.m.), ale w międzyczasie rozpadał się deszcz. Dojechaliśmy na miejsce - rozpętała się burza - niezrażeni wzięliśmy rykszę, a wszystko to tylko po to żeby się dowiedzieć, że nie dostaniemy pozwolenia, bo można wchodzić do parku tylko do 14 ;). Właśnie siedzimy w pokoju, zajadamy pysznego ananasa, w łazience mieszka największy pająk jakiego w życiu widziałam, a za oknem szumi padający deszcz. W przewodniku jest napisane, że jest to najsuchszy okres w roku i z Wojtka obliczeń wynika, że nie powinno teraz padać dłużej niż przez pół dnia - to już do teraz pada dłużej...
Trzecia niespodzianka to rozszyfrowanie Udupi - to misteczko słynie z pysznej, czysto wegetariańskiej kuchni Bramińskiej. Każda restauracja w regionie, chcąca być bardziej prestiżową dodaje w nazwie Udupi. Jak to się mówi? Nie oceniaj po pozorach - z tymi świętami to w końcu też nie tak, że Udupi, tylko że tęskno było ;) Krótkie streszczenie z przewodnika - cytuję to co Wojtek przetłumaczył: "z książeczki o regionie; Światynia Thirunelli oficjalnie jest poświęcona Brahmie dla Wisznu w jego formie Chaturubhuja. Uznawana w świecie za jedną z dwoch świątyń plemienia adivasis, w istocie została założona przez osadników Hindu z pomocą Braminów. Jednakowoż plemię adivasis zostalo dopuszczone do kultu w tej świątyni." bla bla bla... (strasznie to wszystko skomplikowane) - teraz info z przewodnika - uznawana za jedną z najstarszych na subkontynencie posiada starożytne i przepiękne filary z bogato rzeźbionego kamienia, umiejscowiona jest między siejącymi kropelkami, okrytymi mgłami szczytami ;) - strasznie się śmiejemy - jest zapierającym dech w piersiach miejscem - (Wojtek: 'nie wiem co to słowo znaczy') - (po chwili namysłu) - chyba; bez względu na to w co wierzysz.
Wczoraj po południu dostaliśmy scenariusz, zdążyliśmy porozmawiać 15 min, Wojtek zaproponował zupełnie inną wizję i zanim się obejrzeliśmy nadszedł czas wyjścia do szkoły. Na miejscu okazało się, że dzieci i nauczyciele dokonali cudu i w jedno popołudnie zdążyli przygotować wszystkie sceny i dialogi. Z naszej propozycji zrezygnowaliśmy od razu i przeszliśmy do nagrywania. Sami byliśmy zaskoczeni jak szybko udało się wszystko dopracować. Dzieci były skoncentrowane i zdyscyplinowane - po kilku godzinach udało się wszystko nagrać, pomimo bariery językowej. Przy okazji zwiedziliśmy też wioskę plemienną, w której zostały nakręcone sceny plenerowe. Dzisiaj od rana praca wre - Bartek przekonfigurowuje systemy komputerowe Rasty, Wojtek szkolił z blogowania, a ja pracowałam z Omeną nad skracaniem filmów i katalogowaniem oraz poprawianiem zdjęć. Teraz podzieliliśmy się na role i Wojtek pojechał do szkoły na spotkanie z nauczycielami na temat nowoczesnych metod kształcenia, a my siadamy do montażu filmu dla szkoły. Jutro czeka mnie ciężka praca szkoleniowa z zakresu montażu - szkolić się będą pracownicy Rasty i nauczyciel ze szkoły. Musimy się wyrobić do popołudnia,bo później zdecydowanie idziemy na Chembra Pick ;). Zdjęcia obrabiam w każdej wolnej chwili więc może przed wyjazdem z Rasty uda mi sie zamieścić wszystkie ;)). Idzie bardzo opornie - najwieksze problemy mam z kasowaniem, bo podobają mi się wszystkie, które zrobiliśmy, ale jest ich za dużo...
teraz zdjęcia z Kumbli, a później może świeta i sylwester: KUMBLA
Uff jaki męczący i przyjemny dzień... Ta szkola zdecydowanie różni sie od wczorajszej. Dzieci były tak podekscytowane, że o mało co nas nie rozszarpały. Bardzo ciężko było przejść przez dziedziniec, bo każde dziecko chciało nas co najmniej dotknąć, a najlepiej przywitać i zapytać o imię. Jak sie pierwszy raz widzi, to trzeba sprwadzić z czego taki nie-ludź jest zrobiony. Stanowimy dobraną trójkę dziwolągów – Wojtek blondyn z niebieskimi oczami – fenomen, takich tu nie mają, Bartek – obecnie łysy, uznawany jest za słynnego sportowca (wczoraj grał w krykieta – dziś jest umowiony na pilkę nożną), ja z kolei wyglądam jak hinduska, ale mam białą skórę – dziwaki. Wczoaj w szkole Wojtek zrobił show rysując na tablicy naszą Polską zimę – ma rewelacyjne podejście do dzieci, bez problemu dostosował program do poziomu i przełamał barierę językową - były nim zachwycone – z resztą nauczyciele też. Pokazaliśmy zdjęcia i w nasz repertuar już chyba na stałe weszło śpiewanie piosenki (wciąż stokrotka, bo hymnu się nie odważyliśmy zaśpiewać).
Pokazałam dzieciom jak sie bawi w 'wisielca' zamieniajac go na 'osła', żeby było trochę łagodniej. Dzieci w tej szkole są niesamowicie otwarte – zadawały setki pytań. Musieliśmy zademonstrować jak się jeździ na nartach i sankach, jak się lepi bałwana i rzuca śnieżkami. Polske zapromowalismy w dwóch klasach i Dyrektor poprosił nas o zrobienie filmu, który ma na celu zachęcenie dzieci do chodzenia do szkoły. Problem polega na tym, że dzieci ze wspólnot plemiennych chodza do szkoły 'w kratkę', albo wcale. Grono pedagogiczne wspólnie opracowalo scenariusz takiego fimu promującego, ale nie ma środkow, ani pomysłu na realizację. Zgodziliśmy sie spróbować i teraz zastanawiamy się na co się porwaliśmy. Ze zwiedzania regionu nici, ale nie chcielibyśmy rezygnować z trekingu i jest jeszcze strona internetowa do zrobienia. Poza tym scenariusz tłumaczą teraz z malealam, wiec dopiero jutro dowiemy się jak tutejsi nauczyciele zamierzają przekonać dzieci, ze szkoła jest fajna i warto do niej chodzić ;).
Udało mi się wrzucić zdjęcia z Bombaju - może jak będzie czas wrzucę więcej: INDIE MUMBAI
Jestsmy w Rasta – Rural Agency for Social & Technological Advancement – dystrykt Wayanad - Kerala.
Organizacja zostala zalozona w 1987r. Od 23 lat prowadzi ja malzenstwo Danesh i Omana Kumar. Omana za niezwykla i bezinteresowna prace zostala nominowana do nagrody Nobla, a w 2005 roku uzyskala nagrode: '1000 Kobiet dla Pokoju'. Zakres dzialalnosci Rasty jest ogromny – generalnie staraja sie polepszyc status spoleczny kobiet i spolecznosci plemiennych. Wsrod tych dwoch grup poziom edukacji jest bardzo niski.
Rasta pomagaja tez rolnikom, ktorzy jak w Polsce maja problemy z uprawami i zastosowaniem nowoczesnych rozwiazan. Rasta ma nieslychanie nowatorskie pomysly. Dzialaja w zaleznosci od potrzeb w obszarach najbardziej problematycznych w danym czasie. Do tej pory zapewnili czysta, nieskazona wode pitna 6.000 dzieci w panstwowych szkolach budujac system podziemnego pobierania wody – rodzaj studni o pojemnosci 45000 litrow. Zbudowali specjalne dachy, ktore maja zbierac wode deszczowa sluzaca pozniej do podlewania upraw, w ten sposob zapewnili wode dla 1000 domost. Montuja systemy solarne zapewniajac elektrycznsc w miejscach trudnodostepnych. W ramach projektu wspierajacego ekologiczne i organiczne rolnictwo zorganizowali nauke uprawy ryzu dla miejscowych rolnikow co spowodowalo 60% wzrost plonow. W ramach projektu bio village stworzyli srodowisko zrownowazonej produkcji rolniczej – w 20 domach wprowadzono bio gaz, zalozono zbiorniki kompostowe, 20 grup kobiet przeszkolono w zakresie uprawy warzyw, oraz dostarczono lampy oszczedzajace energie i zalozono szkolki sadzonek. Rasta organizuje grupy samopomocowe kobiet. Ma to sluzyc budowaniu umiejetnosci przywodczych, zarzadzania srodkami i podejmowania decyzji. Rasta pomaga szczegolnie kobietom samotnie wychowujacym dzieci. Po smierci meza kobieta nie moze drugi raz wyjsc za maz, z kolei przy niskim poziomie wyksztalcenia zazwyczaj nie moze znalezc pracy z reszta gdyby nawet znalazla to kto zaopiekowalby sie dziecmi? W kazdym razie zalozono 458 grup kredytowych w 11 powiatach zrzeszajacych 5330 czlonkin, z ktorych 90% jest ponizej lini ubostwa, 53% nalezy do mniejszosci, a 17% do spolecznosci plemiennych. Prawie 5 mln rupii rozprowadzili jako miekkie kredyty na remonty domow, aktywizacje rolnictwa i ubezpieczenia spoleczne. Przyjezdzajac tu nie mielismy pojecia, ze maja az tak szeroki zakres dzialanosci. Na miejscu okazalo sie, ze najefektywniej mozemy im pomoc zakladajac strone internetowa – w postaci bloga (za darmo, latwe w obsludze, mozna samodzielnie administrowac i swietnie sie pozycjonuje w necie). Rasta boryka sie teraz przede wszystkim z brakiem srodkow finansowych. Sporo rozmawiamy o tym jak przyciagnac tutaj ludzi. Dystrykt Wayanad jest rewelacyjny pod wzgledem turystycznym, a Rasta lezy na uboczu w cichym, pieknym i spokojnym miejscu. Bywa, ze w pobliskiej Calpecie nie ma miejsc noclegowych, a do Rasty nikt nie trafia, bo nie wie o jej istnieniu. My zaprosilismy tutaj pare z Anglii Shiele i Anthonego – zagubionych w upalnej i halasliwej Calpecie. Oni nie sa zbyt zainteresowani dzialalnoscia organizacji, ale sa zachwyceni mozliwoscia taniego noclegu w fantastycznym miejscu, ktore jest jednoczesnie dobra baza wypadowa dla chcacych skorzystac z atrakcji regionu. Poza tym panuje tu rodzinna atmosfera, a jedzenie jest pyszne. Wczoraj mielismy dzien pelen wrazen. Po poludniu Omena zabrala nas do jednej z miejscowych szkol. Wojtek przedstawil prezentacje zdjec z Polski i filmik, ktory zrobil z dziecmi w Bal Ashram, my pokazalismy jeden z wypadow na narty. Potem rozmawialismy na temat roznic miedzy Polska i Indiami. Dyrektor byl zachwycony i zaczal nas namawiac zeby zrobic taka prezentacje dla calej szkoly i nagrac film. Dziwne, bo na prosbe dzieci zaspiewalismy piosenke – stokrotke – a po tym juz raczej nie powinien chciec nas wiecej ogladac ;).
Mysle, ze nie starczy nam czasu. Tym bardziej, ze dzisiaj mamy odwiedzic szkole z dziecmi z okolicznych plemion. I jezeli bedzie taka mozliwosc to pewnie z nimi zrobimy filmik. To niesamowite jaka wage przyklada sie tutaj do edukacji. Dzieci mowia biegle w trzech podstawowych jezykach: hindi, malealam (keralski) i po angielsku. Juz od najmlodszych lat maja zajecia z komputerem, a w wieku 15 lat ucza sie np. programowania w C++. Poza tym w podstawowce maja polityke i ekonomie. Szkola, ktora odwiedzilismy ma w pelni wyposazona pracownie multimedialna – 20 komputerow, rzutnik, skaner i drukarka. Ciekawi jestesmy jak wyglada szkola dla dzieci z plemion.
Wieczorem Omena zaproponowala kino, zgodzlismy sie chetnie tym bardziej, ze mial to byc film historyczny o Wayanad. Okazalo sie, ze wyskoczyc do kina oznacza jechac godzine do miejscowosci oddalonej o 50km. Mimo wszystko warto bylo zobaczyc ten film. 4,5 godziny z 10 min przerwa i szczescie, ze w tym filmie wystapili brytyjczycy jako najezdzcy, bo tylko oni mowili po angielsku – reszta fimu w hindu pozostanie dla nas tajemnica...
Mielismy tu odpoczywac, a tymczasem zakres naszej pomocy ciagle sie rozrasta.
Wojtek zalozyl juz bloga rasty - www.rasta-kerala.blogspot.com i zaczal szkolenie z zakresu jego dzialania, Bartek usprawnil dzialanie internetu, a ja z Omena ogladamy materialy i prezentacje filmowe i od jutra zabieramy sie za przerabianie ich na ciekawe 2-5min filmiki przedstawiajace dzialanosc organizacji. Okazalo sie, ze trzeba jeszcze zainstalowac picasse, pokazac jak dziala i wpuscic tam wszystkie fotki. A mial byc jeszcze treking w gorach... no zobaczymy, a teraz juz lece, bo za 15 min wychodzimy do szkoly. Kurcze dzieciaki maja czasem bardzo powazne pytania np.: jakie sa polskie formy sztuki albo jaki jest rodzaj gleby i co sie uprawia ;)... ale nie martwcie sie staramy sie godnie reprezentowac Polske!
Mieszkamy w pokoju z kolonia olbrzymich pajakow – o srednicy wiekszej od turystycznego metalowego kubka – wiem, bo pierwszego zlapalismy i ledwo sie zmiescil. Wywalislismy go za drzwi, ale juz po chwili okazalo sie, ze w naszym dormitorium jest ich wiecej i dalismy spokoj. Spimy w hamaku rozciagnietym na lozku – odcieci od wszelkiego robactwa. Za to dzisiaj jakies zwierze wyzarlo pol kieszonki w moim plecaku. Przyszlo po kurczaka, a drzwi balkonowe byly otwarte ;).
Pierwszy raz zatesknilismy za domem w gorace popoludnie kiedy na dworcu kolejowym spiewalismy koledy w oczekiwaniu na Sanoja. To niesamowite jak bardzo moze byc zal tej naszej pieknej Polskiej tradycji, tego radosnego oczekiwania na pierwsza gwiazdke, kiedy mrozno za oknem, a w cieple domowego ogniska swietujemy z cala rodzina przy suto zastawionych stolach. Atmosfery naszych swiat nie mozna powtorzyc w tropikach... Stloczeni z bagazami w malenkiej rykszy zaczelismy piac sie ku zielonym keralskim wzgorzom. W niewielkiej wiosce Odayamchal, w niebieskim domku na wzgorzu czekala na nas nowa przyjazn. Mama Sanoja pokochala mnie od pierwszego wejzenia. Wspaniala, piekna i ciepla kobieta – matka trzech synow - ja bylam dla niej jak corka, ktorej nigdy nie mogla miec. W Indiach zycie wyglada inaczej. Stosunki damsko – meskie ograniczaja sie do minimum. Kobiety robia wszystko osobno, powiedzialabym nawet ze zyja innym zyciem niz mezczyzni, nawet po slubie. Ludzie sa bardzo religijni i prorodzinni, ale podstawowym problemem jest podzial kastowy i aranzacja malzenstw. Kiedy mezczyzna ukonczy 28 lat, a kobieta 24, powinni pomyslec o zalozeniu rodziny. Wtedy prosi sie o pomoc tzw.mediatora – czyli swata. Chlopak moglby wskazac dziewczyne – ze swojej kasty i tego samego wyznania – tylko, ze za bardzo nie ma mozliwosci, zeby ja poznac. Z dziewczynkami w ogole jest problem. Zeby wydac je za maz trzeba uzbierac na wiano i oczywiscie zaplacic za slub i wesele. Dlatego szczegolnie na wsi, gdzie ludzie sa biedni – nikt nie chce miec dziecka plci zenskiej. Nielegalne aborcje sa na porzadku dziennym – chlopak to zapewnienie dochodu rodzinie, a na dziewczynke trzeba zarobic...
Swieta spedzilismy w meskim swiecie – z Sanojem, jego bratem Manu i ich kuzynem Mijo. Poznym popoludniem uslyszelismy wystrzaly (uzywaja kapiszonow – efektowne) i przybyli kolednicy z Jezuskiem na talerzu. To taki obyczaj cos na ksztalt naszego 'po koledzie' i tez sie placi. Tutaj zamiast oplatka dzieli sie swiatecznym ciastem i mowi: 'wesolych swiat'. Przy czym ciasto podaje sie sobie nawzajem do ust i pozniej caluje sie Jezuska. Zjedlismy pyszna kolacje i do wieczora rozmawialismy. Przed polnoca przebralismy sie i ruszylismy do kosciola. Cale szczescie, ze dzien wczesniej uszylam sobie Panjabi (tradycyjna tunika ze spodniami), bo stroje 'wyjsciowe' sa tu naprawde bardzo eleganckie. Wszystkie ubrania dla kobiet szyje sie na miare – cudowna kraina ;). Msza swiateczna trwa az dwie godziny i nie spiewa sie wielu koled. Kobiety i mezczyzni siedza osobno i maja osobne wejscia. W trakcie mszy wychodzi sie na zewnatrz i podpala wielki stos. Ogien ma ogrzac nowo nardzone dzieciatko. Niestety niewiele moglam zobaczyc, bo kobiety czekaja az wyjda mezczyzni i dopiero wtedy moga wyjsc z kosciola. W kazdym razie nasze biale buzie wzbudzaly sensacje i kazdy chcial sie z nami przywitac. Poznalismy tez ksiedza i wszystkie siostry zakonne. W ciagu kolejnych dni odwiedzilo nas wielu gosci – wlasciwie kazdy z Odayamchal chcial nas zobaczyc. Mieszkancy stwierdzili ze wygladam jak Indira Gandhi i byli bardzo zadowoleni ze jestem do nich podobna. Bardzo dziwili sie ze spimy na zewnatrz w hamakach i bywalo ze rano budzilismy sie, bo ktos przyszedl popatrzec jak spimy. Spedzilismy rozkoszne dni zwiedzajac sad i odwiedzajac sasiadow. Co ciekawe w ogrodku rosna krotony wielkie jak drzewa, palmy kokosowe, drzewa z orzechami nerkowca, krzewy ananasowe i drzewa papaii i mango. Mango to narodowy owoc indii i podobno maja wiele, wiele odmian, ale teraz nie sezon – szkoda. Na sprzedarz uprawia sie kauczuk zbierany jak u nas zywica, a potem suszony – smierdzi ryba. I moje najwieksze odkrycie – pieprz rosnie na drzewie, a czerwony jest zielony ;). W nocy lataja ogromne nietoperze wielkosci niewielkich liskow o rozpietosci skrzydel ok.metra, niestety zadego nie udalo sie zobaczyc z bliska. Podobno bardzo lubia mango i w sezonie przylatuja do sadu. Sylwester byl bardzo ciekawy. Pojechalismy do Kottayam do kolegi Sanoja – Rijo. Zostalismy ugoszczeni po krolewsku i moglismy sprobowac wszystkich regionalnych keralskich potraw. Rodzina Rijo jest bardzo nowoczesna. Tata – byly policjant – swietnie gotuje. Synowie pomagaja w kuchni. Rijo ukonczyl MBA i teraz czeka na wyniki i oferte pracy. Mysli, jak wielu mlodych ludzi, o wyjechaniu na kilka – kilkanascie lat za granice. Szansa Indii tkwi w edukowaniu ludzi. Otwiera sie tu wiele szkol w tym miedzynarodowych – myslimy o tym czy nie warto byloby zainwestowac w Indiach. Szczegolnie teraz kiedy jestesmy czlonkiem UE. Rynek tutaj jest ogromny i wciaz nienasycony. Ech ci Europejczycy nawet podczas wakcji wciaz mysla o interesach ;). W dzien sylwestra chlopcy zorganizowali nam wycieczke lodka po tzw. backwaters.
To zalewiska – slodka woda z kanalow uksztaltowanych obecnie przez czlowieka miesza sie z woda z oceanu. Wycieczka byla fantastyczna – plywalismy po kanalach i jeziorze, wykapalismy sie i zjedlismy pyszny lunch – fish curry w lisciu bananowca – miejscowa specjalnosc. Sprobwalismy toddy – alkoholu z kokosa, ktory smakuje troche jak serwatka. Toddy zbiera sie i pije tego samego dnia. Bardzo orzezwiajacy napoj. Po wycieczce nie mielismy okazji sie przebrac i od razu pojechalismy na plaze do Appalay na festyn sylwestrowy. Sadzilismy, ze zostaniemy na imprezie do rana, a tymczasem o 10.30 chlopcy zarzadzili odwrot. W drodze powrotnej odwiedzilismy kolego doslownie na 10 min. W koncu polnoc zastala nas w samochodzie w centrum Kottayam. Wysiedlismy na chwile zby powiedziec sobie Happy New Year i wrocilismy do domu zeby spotkac sie z kolejnym kolegE z Cochin. Wypilismy piwko i poszlismy spac. Interesujace – najlepszy dzien sylwestrowy i najdziwniejsza zabawa sylwestrowa.
Sanoj mowi, ze w Indiach maja ok.1000 przeroznych swiat z czego w samej Kerali ponad 150, najwazniejszych swiat jest 29 – wiec sylwester czy wigilia to tylko jedne z wielu – nie ma sie co dziwic, ze nie przykladaja do nich az takiej wagi. W Indiach ludzie mowia w 1618 jezykach i wyroznia sie 6400 kast. Jutro wyjezdzamy do Rasty – nie udalo nam sie kupic biletow i kolejny raz jestesmy na tzw. waiting list. oznacza to, ze nie ma dla nas miejsc w pociagu. W praktyce wyglada to tak, ze wszyscy wsiadaja. Przed nami 9 godzin jazdy w upale – zobaczymy jak bedzie ;).
Dla tych ktorzy doczytali do konca lub zaczeli od konca wyjasniam znaczenie tytulu posta: Pauza to hinduska nazwa miesiaca, ktory zaczyna sie mniej wiecej w polowie grudnia i konczy w polowie stycznia, a wiec w tym czasie kiedy my tu jestesmy. Bardzo nam to przypadlo do gustu, bo faktycznie zamiast napietego grafiku i zwiedzania pauzujemy poznajac ludzi i prawde mowiac leniac sie niemozliwie. A Udupi to miejscowosc nieopodal, ktora ze wzgledu na skojarzenie z polskim pasuje do pomyslu wyjazdu na swieta w tropiki ;)
HAPPY NEW YEAR 2010 FROM THE HOTEST CAFE INTERNET I'VE EVER BEEN ...