ANNA BUCHOLC I BARTEK KUJDA – NASZE WYPRAWY
Ten blog jest internetowym pamiętnikiem, katalogiem zdjęć i filmów dla wszystkich chętnych - znajomych i nieznajomych.
Pozdrawiam serdecznie: Ania Bucholc
PRZEZ INDIE DO NEPALU I Z POWROTEM
Ten blog powstał, by na zawsze uwiecznić wspomnienia z wyprawy do Indii i Nepalu. Niepostrzeżenie stał się częścią mojego życia. W korowodzie codziennych zdarzeń i spraw do załatwienia znalazłam w końcu miejsce na odnalezienie samej siebie.
Kolorowe liście szumią
wesoło pod stopami. Żółte, czerwone, brązowe... Słońce oświetla
niebo nad głową, a nasycenie barw jest tak duże, że nie sposób
uwierzyć, że oko ludzkie może oglądać takie cuda nie podkręcone
w photoshopie. Prawdziwa złota jesień wiruje wokół nas przy
każdym nawet najlżejszym tchnieniu wiatru. Wyczuwalny wyraźnie
chłód ziemi miesza się z ciepłem powietrza nagrzanego słońcem.
Światło załamuje się między drzewami, odbijając się
promieniście w lekkiej porannej mgle snującej się nad leśnymi
poduchami z mchu. Cisza wokół taka, że tylko nas słychać z
daleka niczym stado bawołów przedzierających się przez ostępy
leśne. Nic dziwnego, że zaskoczony dzik umyka z przerażeniem do
strumienia i ociekając wodą ze zdumienia zamiera na chwilę pozując
do zdjęć zanim zniknie między drzewa. Nawet Nikon tak świetnie nie wykrywa twarzy :).
Kamieniste pagóry ziemi
kłodzkiej o tej porze roku pokryte zaschniętymi na złoto kępami
traw, wyglądają jak obsypane zbożem, mienią się w słońcu na
przemian z zielonymi jagodziskami. Jagody po pierwszych przymrozkach
nie smakują nam już tak bardzo jak latem. Chciałoby się tak
chodzić bez końca, wypacając koszulkę własnym wysiłkiem, ale
nogi odmawiają posłuszeństwa. Trasa zostaje skrócona i późnym
wieczorem docieramy do Górskiej Perły, gdzie czeka nas dobrobyt
współczesnej cywilizacji – wygodne łóżka w eleganckich
pokojach, gorący prysznic, ciepły obiad na stole i wygrany mecz
(!wciąż w to nie mogę uwierzyć!) Polski z Niemcami :). Do tego
dobre czeskie piwa i Atos pies nie małych rozmiarów (alergen – o
dwóch różnych oczach – radosne pomieszanie genów Owczarka
niemieckiego z Husky) wpychający się na bezczela na kanapę. I tak
dzień po dniu, a jeden z nich piękniejszy od kolejnego, docieramy
na koniec do najpiękniejszej w Polsce, liczącej sobie miliony lat
Jaskini Niedźwiedziej. Ziąb w niej niemiłosierny, ale warto było
wsłuchać się w donośny głos przewodnika, zobaczyć nietoperze w
sklepieniu, naturalne nacieki, stalaktyty, których przyrost to jakiś
centymetr na 20 lat oraz wyrzeźbione wodą, temperaturą i czasem
firany, podobne do chipsów, polewy kalcytowe i kaskady o
fantastycznych kształtach. Oryginalne kości misia jaskiniowego i
mini spektakl światło i dźwięk też robią na nas wrażenie. Dla
mnie jednak niesamowitej wartości jest fakt odkrycia
w grudniu 2011r. kolejnych korytarzy jaskini i kolejnych wielkich
sal np. sali Mastodonta, gdzie kaskada stropowa ma nie 8, a 30m
długości. Żeby się tam dostać potrzeba 2 godzinnego przeciskania
się między marmurowymi skałami w temperaturze 6 stopni i przy
niemal 100% wilgotności, ale może znajdą jakieś skróty? A dziś znów poniedziałek - back to reality...
Była
sobie raz grupa Dziewięciu. Dwoje z jednego Kórnika śpiących pod
jednym granatowym namiotem, Mariusz, syn Wojciecha i Haliny, zwany
także jako Piriformis Vöðva i jego wybranka
Patrycja córka Stanisława i Ewy, o której mówiono Meistari
Maraþon, oboje o silnej woli i niezłomności. Dwoje kolejnych, w
partnerstwie których wzajemna miłość przewyższa wzajemne
potrzeby, a jedno z dalekiego południowego-wschodu, a drugie z
północnego-zachodu zrządzeniem losu spotkali się w Swarzędzu.
Mowa tu o Macieju synu Janusza i Doroty, znanym jako Hjól Þjónusta
i Dorocie Conqueror á Efst córce Jana i Danuty. Córka Macieja i
Ali Sylwia ég Gef álit Mitt, syn Zbigniewa i Jadwigi Paweł
Skyndihjálp Kit oraz córka Ryszarda i Ewy Asia Móðir Allra to
trzej wytrawni kompanii. Każde z nich inne, lecz połączeni. Jedno
pachnidła mające, drugie z wieży, a trzecie roślinność znające,
w ten sposób fach swój zdradzili. Ich Troje zajmowało namiot
fioletowo-różowy niemal w kolorze purpury. I Dwoje ostatnich
opowiadających tę Sagę z perspektywy żółtego namiotu to
Bartłomiej Særðir syn Wiktora i Janiny oraz partnerka jego Anna
Marabou córka Ryszarda i Hanny. Wszyscy ci zacni rowerzyści
wyprawili się do dalekiej Islandii w brzuchu żelaznego potwora,
który uniósł także ich nadbagaże. Nie zważając na różnice
ich dzielące oraz to, że się dobrze przed wyprawą nie znali, o
panujących warunkach wyspiarskich z kpiną myśląc, wyruszyli o
świcie w nieznane. Tak zaczęła się ta saga deszczem i potem
spływająca, wyjąca wiatrem spychającym do rowu, lecz pięknem
otaczającej natury niezapomniana.
Dnia
pierwszego miejsca znaleźć sobie nie mogli, z lotniskowej hali
przegonieni przez szpetne sprzątające polskiego pochodzenia, które
brzydkich wyrazów nadmiernie używając zbudziły ich ze
snu płytkiego. Po długim namyśle sprzęt skręcili i w siąpiącym
deszczu udali się w stronę Reykjaviku. Była 5 rano, ale ku ich
zdziwieniu na świt się nie zanosiło i tak samo jasno było dobę
całą, każdego dnia, a noc od dnia poznać można było po wyraźnym
ochłodzeniu. Kilka godzin jechali w milczeniu o śnie tylko marząc,
a jedynie batony energetyczne zasnąć im nie pozwalały. Mnogość
skrzyżowań i rozjazdów na przedmieściach zaskoczyła ich nieco i
rozdzielili się przypadkiem, ale w tym mieście wspaniałym jest
tylko jedno miejsce, gdzie backpaker-a spotkać się może i tam też
się wkrótce odnaleźli, a i na przyszłość postanowili się
bardziej pilnować.
Późnym
popołudniem posiliwszy się, znacznie zapasy uszczuplając, zażywszy
siarką śmierdzącej kąpieli ruszyli na północ w stronę fiordów.
Prędkość ich była licha. Po 68 długich kilometrach przodujący
Piriformis Vöðva i Meistari Maraþon zostali zawróceni z drogi
wprost do pięknej kamienistej zatoki, która wszystkim do gustu
przypadła, bo już sił w nogach brakło. Tam pierwszy swój obóz
rozbili, rozkoszując się pięknem przyrody i ptaka ugotowali w
źródle gorącym, bo takich w dalekiej Islandii podobno nie brakuje.
Następnego
dnia deszcz nie opuszczał podróżników, ale padało przelotnie z
lekkimi przejaśnieniami. Droga była dobrze utwardzona i jechało
się lekko w dół i wolno pod górę. Posuwali się nieśpiesznie
niczego nie zwiedzając, bo też i niczego po drodze nie było. Droga
w deszczu wlokła się niemiłosiernie, aż w końcu z za zakrętu
wyłoniła się stacja. O, ta przerwa w ciepłodającym przybytku z
lodami, ciastami i kawą nie zachęciła ich do dalszej podróży... Szybko
przewertowawszy mapę zweryfikowali plany i wyznaczyli nowe, bliskie
miejsce postoju, takie które zapewniłoby komfort kąpieli. Niestety
opuścili znany już sobie szlak i stanęli w obliczu stromego,
szutrowego wzniesienia. Bieda ich pełnym brzuchom i zmęczonym
mięśniom! Warto jednak było zachodu, bo widok na dolinę był tak
wspaniały, że tylko blasku zachodzącego słońca tam brakowało. W
oddali ze szczytu wzgórza zobaczyli zagospodarowany teren i z górki
na pazurki zjechali w dół trzymając języki za zębami. Równo
przystrzyżona trawa, po porzedniej kamienistej nocy, wydała im się
luksusem, ale radość długo nie trwała. Gospodarstwo bowiem, nie
cierpiało na dostatek wody, a i miejsca na obmycie całego ciała
nigdzie nie było. Za to w szopie naprzeciw obozu weselisko się
odbywało, ale podróżnikom szczęścia i tym razem brakło. Nie
zaproszono ich na zabawę wódką i jadłem częstując, a poproszono
jedynie o zmianę miejsca postoju ze względu na planowane hałasy i
tańce. Chcąc nie chcąc przenieśli sie przeto bliżej jeziora z
niechęcią płacąc za wyznaczone miejsce. Szczęściem opowieści o
kosztownym islandzkim życiu okazały się mocno przesadzone, więc
stać ich było na noclegi, jedną ucztę i jadło kupione w Bonusie,
a nawet na piwo od czasu do czasu. Czwartego dnia rano Piriformis
Vöðva i Meistari Maraþon pozostali w obozie, żegnani ze smutkiem
i przez dwa dni długie nie byli w tej Sadze. Pozostałych Siedmiu
ruszyło w interior, a czyste niebo pozwoliło im w końcu dojrzeć
słońce. Cóż jednak za drogę wybrali! Wzniesień bez liku, a
droga wyboista i usiana kamieniami większymi od dłoni. Bramy
pozamykane otwierać trza było, a następnie zamykać by owce nie
uszły. W strumieniach wartkich przyszło im brodzić, a i rowery nie
raz stromo pod górę wpychać. Zaczęły się pierwsze bolesne
upadki i strome zjazdy po kamieniach. Nic więc dziwnego, że
umęczeni po pięciu godzinach jazdy przemierzyli jedynie 37km z
prędkością 8,1km/h. W Icelanderach napotkanych podziw i entuzjazm
wzbudzali, a raz nawet pod koniec dnia z okna czterokołowca dłoń
się wynurzyła i słodkie cudowne Werthersy otrzymali w darze. Obozowisko założyli w miejscu niezwykłym, gdzie na poduchach z
mchu ciało ułożyć można było wygodnie podziwiając widok na
wspaniały lodowiec Langjökull.
Do północy tak siedzieli słońcem, przygodą i rumem upojeni, aż
któryś na czas spojrzał i do namiotów swych się rozeszli. I znów
ze słońcem niezmiennie wstali gdy już ciepło było i w długą
drogę się wybrali. Interior zmieniał się niczym kameleon od
poduch mchowych zielenią tchnących do gór skalistych, surowych
piachem czarnym przysypanych. Pustkowie otoczyło ich ze wszystkich
stron przy ostrym słońcu rażąc swym ogromem. Jedynie słupy
elektryczne wszędzie stojące przypominały im o istniejącej, choć
nielicznej cywilizacji, bo tylko 320 tysięcy mężnych Icelanderów ziemie te zamieszkuje, w tym wielu polskiego pochodzenia. Po kilku godzinach
pośród piasków pustyni widok ukazał im się niezwykły. Słowami
tego nazwać nie sposób, bo nic innego na świecie tak nie wygląda
jak ta potęga wbijająca się w ląd, która cofa się pozostawiając
po sobie pustkę. Lodowiec jest tak potężny i majestatyczny, że
wydaje się jakby przed chwilą czarodziejską mocą zastygła
uderzająca w ląd monstrualnych rozmiarów fala oceanu. Niebanalny
to widok. I niezapomniany. I tak godzin parę jechali wzdłuż tej
zamarzniętej lodowej ściany z podziwem, lecz z daleka na jej potęgę
spoglądając. Kiedy zmęczeni dotarli w końcu do rzeki, w jej
starym korycie rozbić się postanowili, bo sił już więcej nie
mieli. Słońce świeciło mocno i nic nie zapowiadało nadchodzącej
katastrofy. Nad ranem wiatr wzmógł się w porywach i chmur spędził
mrowie. Z każdą godziną wichura przybierała na sile i ziąb się
zrobił taki, że nie było już co czekać. Szybko obóz zwinięto i
ruszono w dalszą drogę. Przekroczenie pierwszej rzeki przy takiej
pogodzie nie było miłą przygodą, ale dwa kolejne brody
okazały się kropką nad 'i'. Przemarznięci i przemoczeni nie
naradzając się nawet skrócili trasę tak, aby pod ciepłym dachem
jak najszybciej się znaleźć. Wiatr dął tak strasznie, że
środkiem drogi trzeba było pedałować i na wietrze się opierać
jadąc pod skosem, a deszcz siekł bezlitośnie do suchej nitki
przemaczając naszych Siedmiu. Kiedy więc wreszcie dotarli do chaty
przy złotych wodospadach Gullfoss, z któryś ongiś miała być
hydroelektrownia, szczęśliwym okrzykom nie było końca. A krzyczeć
widocznie głośno musieli, bo nagle w progu pojawiło się Dwoje i
znów przez chwilę Dziewięciu w Sadze było. Tamci zaś szczęśliwi
i susi przybyli z kolejnymi Dwoma, których imiona zostały przez
czas upływający zatarte. Nacieszyli się więc sobą na czas kawy i
ciasta i znów w Sadze pozostało Siedmiu przemoczonych suszących
się zawzięcie (i w ukryciu) odkrywając, że suszarki do rąk służą
równie dobrze do suszenia wszystkich części mokrej garderoby w tym
czapek, rękawic, skarpet, koszul, a nawet butów. Owinąwszy nogi
papierem toaletowym i skutecznie je foliując przed włożeniem do
mokrych butów, ruszyli z niechęcią w dalszą stronę, a przedtem
jednak na souveniry się skusiwszy Bartłomiej Særðir chcąc płacić
za zamówione rękawice zagubienie portfela odkrył, który to
szczęśliwie przy tym zakupie mu zwrócono. Odtąd jednak przydomek
on zmienił i mówiono nań w tej sadze Annars Hugar. Wielka
niespodzianka czekała ich tego wieczoru, wpierw Geysirem oczy
uraczyli, następnie dla ciała ucztę zdobyli. Przy śpiewach
starszyzny miejscowej owcą się uraczyli, a widać Oberżyście do
gustu przypadli gdyż ten basen zewnętrzny ciepłą wodą im
napełnił i uraczył dostatnio nalewką pyszną z miejscowej
rośliny. Tak to wieczór spędzili w parującej wodzie rozgrzewając
kości i żołądki z widokiem na góry, a na grzejniku buty się suszyły.
Niedługo potem do Þingvellir dojechali tam gdzie płyty tektoniczne
pękły i fałszywe opowieści się snuje jakoby to można nurkować
dotykając dwóch kontynetów. Tymczasem po prawdzie płyty pękły,
lecz oddzielone są od siebie na dystans 7km, nie ma więc człowieka
o takiej mocy, który by jednocześnie rękoma ich dwóch dotknął.
Wodzie przejżystej i zimnej przesączonej do Silfry z lodowca, a
100lat z okładem to zajmuje, odmówić jednak urody nie można.
Deszcze nieustawały wraz z kończącą się wyprawą, a każdy z
Dziewięciu marzył o jeszcze jednym, co osławione na tej wyspie, a
spotkać tego do tej pory nie mogli. Przepatrzyli więc mapy i udali
się ku zachodowi w poszukiwaniu naturalnych źrodeł gorących.
Jakież było ich zdziwienie kiedy nie źródło, lecz całą rzekę taką znaleźli! Woda 40 stopni tuż obok namioty, doborowe towarzystwo i
rumu odrobinę, a na domiar szczęścia w małpim gaju porcelanka i
nie trzeba się kryć po gęstych krzakach, których na Islandii
nieurodzaj i sam na sam ze swoim człowieczeństwem pobyć nie
sposób. Po tych kąpielach spali wspaniale, tak że już wczesnym
rankiem mimo deszczu wyruszyli w dalszą drogę. Kiedy tak jasno
ciągle i tak nie wiadomo na jaką to część dnia akurat przypada.
Ostatni dzień powrotu dał im się we znaki, bo tylko Trzech
wjechało pod górę o 15% stromiźnie, reszta wpychać musiała. A wzniesień takich solidnych
było kilka, droga jednak szybko minęła, bo wjazdy mozolne były,
lecz w dół jechało się tak wybornie, że udało się nawet
przekroczyć zalecaną prędkość aż o 20km/h. Tak więc do stolicy
przybywszy postanowili na deser wielkiego ssaka zobaczyć, którego młode tuż po urodzeniu trzy metry długości liczy, a waży 450kg. I ukazał się im
płetwal karłowaty o pięknym imieniu Minke na siódmej, ósmej piętnascie,
dziewiątej, jedenastej trzydzieści, osiemnastej i dwudziestej, a
także w wielu innych miejscach...
Saga
smutno się kończy, bo następnego dnia znów na jedną noc Siedmiu
zostało. Ruszyli razem wieczorem późnym, a po godzinach kilku
skuszeni pięknie wykoszoną trawą mieli ochotę rozbić się na
jednym z 67 pól golfowych, których liczba sprawia, że Islandia
jest krajem najbardziej na świecie nasyconym takimi polami. Pojechali jednak do latarnii, a dnia następnego znów ich
było Dziewięciu. I tak ruszyli w stronę lotniska i pożegnali się
późnym popołudniem. Tym razem w Sadze zostało Dwoje, a Siedmiu
ruszyło do domów.
Marabou
i Annars
Hugar postanowili spojrzeć jeszcze ukradkiem na to, co Icelanderzy skrywają pod powierzchnią wody.
Ocean okazał się dla nich łagodny, a piękno podwodnego świata, mnogość ryb i gęste podwodne lasy zachwyciły ich dusze. Woda zaskoczyła ich przyjemną
temperaturą 11 stopni, choć pogoda na powierzchni, do czego zdążyli
się przyzwyczić, była deszczowa. Załamała się jednak
wieczorem, a w nocy przyszedł ulewny deszcz i zimny wicher znad
Grenlandii. Temperatura spadła i rankiem nie było nurkom do śmiechu. W
ulewnym deszczu wrócili do Þingvellir,
by tam zanurzyć się w dziurze pomiedzy kontynentami, w wodzie o
temperaturze 4 stopnii przy wizurze pod wodą od 150 do 300m. Życia
tam żadnego nie było ino kamieni kupę, a w jeziorze geotermalnym
nurkować się nie dało, bo dęło tak okrutnie, że fale tam były
jak na oceanie. Wrócili więc do domu i z łezką w oku zapakowali
pojazdy wierne do kartonów. Żadnej sposobności nie mieli, aby
wracać inaczej niż transportem miejskim. I tak oto kończy się ta
Saga, z myślą jakże wspaniałą, o kolejnej islandzkiej opowieści
opiewającej przyszłe przygody Piriformis Vöðva, Meistari Maraþon,
Hjól Þjónusta, Conqueror á Efst, ég Gef álit Mitt, Skyndihjálp
Kit, Móðir Allra, Særðir vel Annars Hugar i Marabou.
Powstało to po czasie długim jeszcze jedno wspomnienie. Piriformis Vöðva tak Islandię wspomina:
Śmierć jak wierny przyjaciel jest wśród nas i niepostrzeżenie okrywa naszych bliskich całunem niebytu. Wczoraj jeszcze byłeś z nami. Dziś już Cię nie ma. Każda chwila spędzona razem, każda rozmowa może być tą ostatnią. Czasami wiemy, że to już blisko, że za chwilę nie będzie już można wyjąć telefonu i zadzwonić, ale uparcie nie dopuszczamy tej myśli do siebie. Lepiej być tu i teraz, zachłannie brać każdy oddech i nie myśleć. Wyprzeć to co nieuniknione i nie zauważać śmierci, nie czuć jej oddechu i nie mieć świadomości, że jeszcze chwila i znów kogoś zabierze pozostawiając nas w smutku i żałobie. Nie potrafię się z tym pogodzić, a jedyne co mogę zrobić to żyć w pełni, na nic nie czekać tylko tu i teraz przeżyć każdy dzień, tak jakby był ostatnim dniem. To mogę zrobić w hołdzie tym, którym dni zabrakło. Żegnaj Mario - byłeś bardzo dzielny. Gdziekolwiek jesteś ja wciąż słyszę Twój śmiech.
Pstryk, pstryk. Caly czas słyszę miarowe pocieranie w zębatkach. Po takim czasie mój łańcuch i piasty na pewno wymagają czyszczenia i smarowania. Słoneczko świeci leniwie, mokra ziemia pachnie bosko, a zielone, młode listki śmigają przed oczami. Nie spodziwałam się, że będzie tak ciepło. Pierwszy lunch jemy na małej polance skrzetnie wybierając miejsce wolne od sarnich bobków. Wycieczka nie jest długa, ale i tak lekko bolą nas nogi, a mocniej tylne części ciała. I to jest największy rowerowy problem. Takie silikonowe siodła może i są miękkie, ale wyglądają bardzo nieprofesjonalnie, jak wielki zadek. Może ktoś by powiedział, że to nie rewia mody, ale z drugiej strony ogromne zadki nie są wcale duże miększe od naszych dobrze wyglądających siodełek.
Wielki piątekW takie świąteczne dni trzeba mieć twardy charakter żeby w ogóle wyjść z domu, ale żeby tak wyjść się pocić na słońcu, męczyć z bolącym zadkiem na twardym siodełku i pedałować kilka godzin? No cóż muszę przyznać, że było warto, bo w sam tylko lany poniedziałek spaliliśmy aż 2600 kalorii! Niech mi więc nikt nie mówi, że ciasta z bitą śmietaną, kawka z mlekiem, boczki i jaja, a także moc pożartego żurku zaszkodzić mi mogła. Alleluja.
Mapy później, bo nie potrafię ich zaimplementować z endomondo :)
Idealna pogoda, lekki ciepły wietrzyk, nagie golenie, odrobina słońca i budząca się błyskawicznie zieleń. Tuż po pierwszym dniu wiosny do Kampinosu przyszło lato... Pojechaliśmy na zwiady, zeby zobaczyć ile możemy przejechać i jak zwykle troszkę się nam pomyliło i zamiast zaplanowanych 80km wyszło nam 100km (pierwsza setka w naszym życiu) i chociaż wracaliśmy lasem po ciemku to opłaciło się zobaczyć każdy kilometr tej drogi. Nocą uciekały przed nami zające, widzieliśmy puchatą łasicę i prawdziwe bagniska wypełnione ogromną ilością ropuch, a nawet rzęsorka rzeczka - niestety rozjechanego :( Przegrzmieliśmy najdzikszą, ściśle chronioną i najpiękniejszą leśną trasą w puszczy i wygłodzeni w końcu dotarliśmy do Żelazowej Woli. A tam tuż za zakrętem czekał na nas 'Przepis na kompot' z kaczką, wspaniałymi żeberkami i niezapomnianym torcikiem bezowym :) Potem jeszcze wizyta w parku otaczającym dom, w którym urodził się Chopin. To miesjce zmieniło się całkowicie od 2003r. kiedy byliśmy tu po raz pierwszy, a Bartek zgubił kluczyki od samochodu, które ostatecznie po godzinie szukania ich między drzewami odnalazły się w stacyjce :) Park zmodernizowano w 2010r., a jestem chyba sentymentalna, bo tamten nieuporządkowany i zakrzaczony podobał mi się bardziej...
Niedziela w zeszłym tygodniu - pierwszy raz w SPD - przygotowania do rowerowej Islandii - czas start!
Smagani lodowatym deszczem, z wichurą prosto w twarz, bez czucia w dłoniach i stopach wracaliśmy do domu chyba jedynie siłą woli. Mięśnie nie bolały, za to przemarzliśmy na kość i przemokło nam absolutnie wszystko od pasa w dół. Chyba najbardziej ucierpiały dłonie. Trzeba pomyśleć o dodatkowym zabezpieczeniu, a za oknem tak pięknie, że bez względu na ostrzeżenia pana Doktorka i kolejnym antybiotykom do moich biedych uszu, chyba się nie powstrzymam i w weekend zaplanuję kolejną wycieczkę rowerową :).
jedyne zdjęcie jakie mamy - chwilę potem lało jak z cebra i zamarzły na ręce.
Wtorek Kraków - Dachstein
Środa Gjaidalm hütte
Czwartek Gjaidalm hütte
Piątek Weisberghaus
Sobota Weisberghaus
Niedziela Hallstatt
Poniedziałek Kraków - Szczecin
Wtorek Poznań
Środa Berlin
Pewnego dnia rano, w śliczny poniedziałek, otwieram oczy i czuję, że po raz pierwszy od wielu miesięcy wszystkie systemy w głowie znów są włączone. Krew buzuje w żyłach, a życiu przywraca się normalne tempo. Ta data powinna zostać w mojej pamięci - ścinam włosy na Hally Berry tak, że najdluże nie mają więcej jak dwa centymetry i uśmiecham się od ucha do ucha. Może zimowe wyjazdy na Dachstein staną się tradycją?