PRZEZ INDIE DO NEPALU I Z POWROTEM

Ten blog powstał, by na zawsze uwiecznić wspomnienia z wyprawy do Indii i Nepalu. Niepostrzeżenie stał się częścią mojego życia. W korowodzie codziennych zdarzeń i spraw do załatwienia znalazłam w końcu miejsce na odnalezienie samej siebie.



28 marca 2015

Jak już Mietek dzwoni że wchodzi na stronę a tu nic nowego nie ma to ja obiecuję publicznie że się wszystko pojawi bo idą święta i będzie trochę czasu... Będzie nurkowanie na mikronezyjskich wrakach narty w Karpaczu i rejs po Karaibach. Kiedy? No po świętach na pewno!

28 stycznia 2015

86 GODZIN W DRODZE NA ŚRODEK PACYFIKU

Siedzimy właśnie kolejną godzinę na lotnisku w Amsterdamie i zrobiliśmy małe podsumowanie. Kiedy w latach 90-tych moja Mama wyjeżdżała do Manili to wydawało się, że gdzieś na koniec świata jedzie i połowa rodziny odwiozła ją na lotnisko do Berlina, a ja z wrażenia zapytałam Panią w British Airways czy mówi po angielsku :) A teraz Manila to dla nas tyko stacja przesiadkowa w drodze do FSM. Wystarczyło kupić najtańsze możliwe bilety i wyszło tak:

-->
SKĄD DOKĄDILE GODZIN LOTUILE GODZIN CZEKANIAILE KM
WARSZAWAAMSTERDAM02:0502:251102
AMSTERDAMPEKIN09:1506:057826
PEKINXIANMEN02:5501:101735
XIANMENMANILA02:152 DNI ZWIEDZANIA1156
MANILAGUAM03:4503:402958
GUAMTRUK01:4810 DNI NA TRUK1172
TRUKPOHNPEI01:187 DNI NA POHNPEI811


23:21 godzin lotu13:20 na lotnisku16760 km
POHNPEIGUAM03:5416:30 w hotelu1883
GUAMMANILA03:5019:30 w hotelu2958
MANILAGUANGZHOU02:2504:051278
GUANGZHOUAMSTERDAM12:5007:159141
AMSTERDAMWARSZAWA01:50chyba weźmiemy taxi1102


24:49 godzin lotu11:20 na lotnisku16362 km




 33.122 km







Dla 17 dni na Tuku i Pohnpei spędziliśmy razem 48 godzin w samolocie i łącznie 40 godzin i 40 minut na różnych lotniskach przemierzając 33 122km, ale przy okazji przebiegliśmy (dosłownie) przez plac Tian'anmen w Pekinie, w ciągu dwóch dni postoju zwiedziliśmy Manilę, no i wkroczyliśmy na kilkanaście godzin na teren Stanów, żeby się przejechać wybrzeżem Guamu. Jeszcze  3 - 4 godziny (w zależności od korków w Warszawie :)) i będziemy w domu!

13 października 2014

PO ZIEMI KŁODZKIEJ NOGI NAS BOLĄ... ALE POLACY WYGRALI 2:0 :D

Kolorowe liście szumią wesoło pod stopami. Żółte, czerwone, brązowe... Słońce oświetla niebo nad głową, a nasycenie barw jest tak duże, że nie sposób uwierzyć, że oko ludzkie może oglądać takie cuda nie podkręcone w photoshopie. Prawdziwa złota jesień wiruje wokół nas przy każdym nawet najlżejszym tchnieniu wiatru. Wyczuwalny wyraźnie chłód ziemi miesza się z ciepłem powietrza nagrzanego słońcem. Światło załamuje się między drzewami, odbijając się promieniście w lekkiej porannej mgle snującej się nad leśnymi poduchami z mchu. Cisza wokół taka, że tylko nas słychać z daleka niczym stado bawołów przedzierających się przez ostępy leśne. Nic dziwnego, że zaskoczony dzik umyka z przerażeniem do strumienia i ociekając wodą ze zdumienia zamiera na chwilę pozując do zdjęć zanim zniknie między drzewa. Nawet Nikon tak świetnie nie wykrywa twarzy :).

Kamieniste pagóry ziemi kłodzkiej o tej porze roku pokryte zaschniętymi na złoto kępami traw, wyglądają jak obsypane zbożem, mienią się w słońcu na przemian z zielonymi jagodziskami. Jagody po pierwszych przymrozkach nie smakują nam już tak bardzo jak latem. Chciałoby się tak chodzić bez końca, wypacając koszulkę własnym wysiłkiem, ale nogi odmawiają posłuszeństwa. Trasa zostaje skrócona i późnym wieczorem docieramy do Górskiej Perły, gdzie czeka nas dobrobyt współczesnej cywilizacji – wygodne łóżka w eleganckich pokojach, gorący prysznic, ciepły obiad na stole i wygrany mecz (!wciąż w to nie mogę uwierzyć!) Polski z Niemcami :). Do tego dobre czeskie piwa i Atos pies nie małych rozmiarów (alergen – o dwóch różnych oczach – radosne pomieszanie genów Owczarka niemieckiego z Husky) wpychający się na bezczela na kanapę. I tak dzień po dniu, a jeden z nich piękniejszy od kolejnego, docieramy na koniec do najpiękniejszej w Polsce, liczącej sobie miliony lat Jaskini Niedźwiedziej. Ziąb w niej niemiłosierny, ale warto było wsłuchać się w donośny głos przewodnika, zobaczyć nietoperze w sklepieniu, naturalne nacieki, stalaktyty, których przyrost to jakiś centymetr na 20 lat oraz wyrzeźbione wodą, temperaturą i czasem firany, podobne do chipsów, polewy kalcytowe i kaskady o fantastycznych kształtach. Oryginalne kości misia jaskiniowego i mini spektakl światło i dźwięk też robią na nas wrażenie. Dla mnie jednak niesamowitej wartości jest fakt odkrycia w grudniu 2011r. kolejnych korytarzy jaskini i kolejnych wielkich sal np. sali Mastodonta, gdzie kaskada stropowa ma nie 8, a 30m długości. Żeby się tam dostać potrzeba 2 godzinnego przeciskania się między marmurowymi skałami w temperaturze 6 stopni i przy niemal 100% wilgotności, ale może znajdą jakieś skróty? A dziś znów poniedziałek - back to reality...

02 sierpnia 2014

SAGA O ISLANDII. Tam gdzie doba trwa dłużej...

Zainspirowana islandzkimi sagami...

Była sobie raz grupa Dziewięciu. Dwoje z jednego Kórnika śpiących pod jednym granatowym namiotem, Mariusz, syn Wojciecha i Haliny, zwany także jako Piriformis Vöðva i jego wybranka Patrycja córka Stanisława i Ewy, o której mówiono Meistari Maraþon, oboje o silnej woli i niezłomności. Dwoje kolejnych, w partnerstwie których wzajemna miłość przewyższa wzajemne potrzeby, a jedno z dalekiego południowego-wschodu, a drugie z północnego-zachodu zrządzeniem losu spotkali się w Swarzędzu. Mowa tu o Macieju synu Janusza i Doroty, znanym jako Hjól Þjónusta i Dorocie Conqueror á Efst córce Jana i Danuty. Córka Macieja i Ali Sylwia ég Gef álit Mitt, syn Zbigniewa i Jadwigi Paweł Skyndihjálp Kit oraz córka Ryszarda i Ewy Asia Móðir Allra to trzej wytrawni kompanii. Każde z nich inne, lecz połączeni. Jedno pachnidła mające, drugie z wieży, a trzecie roślinność znające, w ten sposób fach swój zdradzili. Ich Troje zajmowało namiot fioletowo-różowy niemal w kolorze purpury. I Dwoje ostatnich opowiadających tę Sagę z perspektywy żółtego namiotu to Bartłomiej Særðir syn Wiktora i Janiny oraz partnerka jego Anna Marabou córka Ryszarda i Hanny. Wszyscy ci zacni rowerzyści wyprawili się do dalekiej Islandii w brzuchu żelaznego potwora, który uniósł także ich nadbagaże. Nie zważając na różnice ich dzielące oraz to, że się dobrze przed wyprawą nie znali, o panujących warunkach wyspiarskich z kpiną myśląc, wyruszyli o świcie w nieznane. Tak zaczęła się ta saga deszczem i potem spływająca, wyjąca wiatrem spychającym do rowu, lecz pięknem otaczającej natury niezapomniana.
Dnia pierwszego miejsca znaleźć sobie nie mogli, z lotniskowej hali przegonieni przez szpetne sprzątające polskiego pochodzenia, które brzydkich wyrazów nadmiernie używając zbudziły ich ze snu płytkiego. Po długim namyśle sprzęt skręcili i w siąpiącym deszczu udali się w stronę Reykjaviku. Była 5 rano, ale ku ich zdziwieniu na świt się nie zanosiło i tak samo jasno było dobę całą, każdego dnia, a noc od dnia poznać można było po wyraźnym ochłodzeniu. Kilka godzin jechali w milczeniu o śnie tylko marząc, a jedynie batony energetyczne zasnąć im nie pozwalały. Mnogość skrzyżowań i rozjazdów na przedmieściach zaskoczyła ich nieco i rozdzielili się przypadkiem, ale w tym mieście wspaniałym jest tylko jedno miejsce, gdzie backpaker-a spotkać się może i tam też się wkrótce odnaleźli, a i na przyszłość postanowili się bardziej pilnować.
Późnym popołudniem posiliwszy się, znacznie zapasy uszczuplając, zażywszy siarką śmierdzącej kąpieli ruszyli na północ w stronę fiordów. Prędkość ich była licha. Po 68 długich kilometrach przodujący Piriformis Vöðva i Meistari Maraþon zostali zawróceni z drogi wprost do pięknej kamienistej zatoki, która wszystkim do gustu przypadła, bo już sił w nogach brakło. Tam pierwszy swój obóz rozbili, rozkoszując się pięknem przyrody i ptaka ugotowali w źródle gorącym, bo takich w dalekiej Islandii podobno nie brakuje.
Następnego dnia deszcz nie opuszczał podróżników, ale padało przelotnie z lekkimi przejaśnieniami. Droga była dobrze utwardzona i jechało się lekko w dół i wolno pod górę. Posuwali się nieśpiesznie niczego nie zwiedzając, bo też i niczego po drodze nie było. Droga w deszczu wlokła się niemiłosiernie, aż w końcu z za zakrętu wyłoniła się stacja. O, ta przerwa w ciepłodającym przybytku z lodami, ciastami i kawą nie zachęciła ich do dalszej podróży... Szybko przewertowawszy mapę zweryfikowali plany i wyznaczyli nowe, bliskie miejsce postoju, takie które zapewniłoby komfort kąpieli. Niestety opuścili znany już sobie szlak i stanęli w obliczu stromego, szutrowego wzniesienia. Bieda ich pełnym brzuchom i zmęczonym mięśniom! Warto jednak było zachodu, bo widok na dolinę był tak wspaniały, że tylko blasku zachodzącego słońca tam brakowało. W oddali ze szczytu wzgórza zobaczyli zagospodarowany teren i z górki na pazurki zjechali w dół trzymając języki za zębami. Równo przystrzyżona trawa, po porzedniej kamienistej nocy, wydała im się luksusem, ale radość długo nie trwała. Gospodarstwo bowiem, nie cierpiało na dostatek wody, a i miejsca na obmycie całego ciała nigdzie nie było. Za to w szopie naprzeciw obozu weselisko się odbywało, ale podróżnikom szczęścia i tym razem brakło. Nie zaproszono ich na zabawę wódką i jadłem częstując, a poproszono jedynie o zmianę miejsca postoju ze względu na planowane hałasy i tańce. Chcąc nie chcąc przenieśli sie przeto bliżej jeziora z niechęcią płacąc za wyznaczone miejsce. Szczęściem opowieści o kosztownym islandzkim życiu okazały się mocno przesadzone, więc stać ich było na noclegi, jedną ucztę i jadło kupione w Bonusie, a nawet na piwo od czasu do czasu. Czwartego dnia rano Piriformis Vöðva i Meistari Maraþon pozostali w obozie, żegnani ze smutkiem i przez dwa dni długie nie byli w tej Sadze. Pozostałych Siedmiu ruszyło w interior, a czyste niebo pozwoliło im w końcu dojrzeć słońce. Cóż jednak za drogę wybrali! Wzniesień bez liku, a droga wyboista i usiana kamieniami większymi od dłoni. Bramy pozamykane otwierać trza było, a następnie zamykać by owce nie uszły. W strumieniach wartkich przyszło im brodzić, a i rowery nie raz stromo pod górę wpychać. Zaczęły się pierwsze bolesne upadki i strome zjazdy po kamieniach. Nic więc dziwnego, że umęczeni po pięciu godzinach jazdy przemierzyli jedynie 37km z prędkością 8,1km/h. W Icelanderach napotkanych podziw i entuzjazm wzbudzali, a raz nawet pod koniec dnia z okna czterokołowca dłoń się wynurzyła i słodkie cudowne Werthersy otrzymali w darze. 

Obozowisko założyli w miejscu niezwykłym, gdzie na poduchach z mchu ciało ułożyć można było wygodnie podziwiając widok na wspaniały lodowiec Langjökull. Do północy tak siedzieli słońcem, przygodą i rumem upojeni, aż któryś na czas spojrzał i do namiotów swych się rozeszli. I znów ze słońcem niezmiennie wstali gdy już ciepło było i w długą drogę się wybrali. Interior zmieniał się niczym kameleon od poduch mchowych zielenią tchnących do gór skalistych, surowych piachem czarnym przysypanych. Pustkowie otoczyło ich ze wszystkich stron przy ostrym słońcu rażąc swym ogromem. Jedynie słupy elektryczne wszędzie stojące przypominały im o istniejącej, choć nielicznej cywilizacji, bo tylko 320 tysięcy mężnych Icelanderów ziemie te zamieszkuje, w tym wielu polskiego pochodzenia. Po kilku godzinach pośród piasków pustyni widok ukazał im się niezwykły. Słowami tego nazwać nie sposób, bo nic innego na świecie tak nie wygląda jak ta potęga wbijająca się w ląd, która cofa się pozostawiając po sobie pustkę. Lodowiec jest tak potężny i majestatyczny, że wydaje się jakby przed chwilą czarodziejską mocą zastygła uderzająca w ląd monstrualnych rozmiarów fala oceanu. Niebanalny to widok. I niezapomniany. I tak godzin parę jechali wzdłuż tej zamarzniętej lodowej ściany z podziwem, lecz z daleka na jej potęgę spoglądając. Kiedy zmęczeni dotarli w końcu do rzeki, w jej starym korycie rozbić się postanowili, bo sił już więcej nie mieli. Słońce świeciło mocno i nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy. Nad ranem wiatr wzmógł się w porywach i chmur spędził mrowie. Z każdą godziną wichura przybierała na sile i ziąb się zrobił taki, że nie było już co czekać. Szybko obóz zwinięto i ruszono w dalszą drogę. Przekroczenie pierwszej rzeki przy takiej pogodzie nie było miłą przygodą, ale dwa kolejne brody okazały się kropką nad 'i'. Przemarznięci i przemoczeni nie naradzając się nawet skrócili trasę tak, aby pod ciepłym dachem jak najszybciej się znaleźć. Wiatr dął tak strasznie, że środkiem drogi trzeba było pedałować i na wietrze się opierać jadąc pod skosem, a deszcz siekł bezlitośnie do suchej nitki przemaczając naszych Siedmiu. Kiedy więc wreszcie dotarli do chaty przy złotych wodospadach Gullfoss, z któryś ongiś miała być hydroelektrownia, szczęśliwym okrzykom nie było końca. A krzyczeć widocznie głośno musieli, bo nagle w progu pojawiło się Dwoje i znów przez chwilę Dziewięciu w Sadze było. Tamci zaś szczęśliwi i susi przybyli z kolejnymi Dwoma, których imiona zostały przez czas upływający zatarte. Nacieszyli się więc sobą na czas kawy i ciasta i znów w Sadze pozostało Siedmiu przemoczonych suszących się zawzięcie (i w ukryciu) odkrywając, że suszarki do rąk służą równie dobrze do suszenia wszystkich części mokrej garderoby w tym czapek, rękawic, skarpet, koszul, a nawet butów. Owinąwszy nogi papierem toaletowym i skutecznie je foliując przed włożeniem do mokrych butów, ruszyli z niechęcią w dalszą stronę, a przedtem jednak na souveniry się skusiwszy Bartłomiej Særðir chcąc płacić za zamówione rękawice zagubienie portfela odkrył, który to szczęśliwie przy tym zakupie mu zwrócono. Odtąd jednak przydomek on zmienił i mówiono nań w tej sadze Annars Hugar. Wielka niespodzianka czekała ich tego wieczoru, wpierw Geysirem oczy uraczyli, następnie dla ciała ucztę zdobyli. Przy śpiewach starszyzny miejscowej owcą się uraczyli, a widać Oberżyście do gustu przypadli gdyż ten basen zewnętrzny ciepłą wodą im napełnił i uraczył dostatnio nalewką pyszną z miejscowej rośliny. Tak to wieczór spędzili w parującej wodzie rozgrzewając kości i żołądki z widokiem na góry, a na grzejniku buty się suszyły. Niedługo potem do Þingvellir dojechali tam gdzie płyty tektoniczne pękły i fałszywe opowieści się snuje jakoby to można nurkować dotykając dwóch kontynetów. Tymczasem po prawdzie płyty pękły, lecz oddzielone są od siebie na dystans 7km, nie ma więc człowieka o takiej mocy, który by jednocześnie rękoma ich dwóch dotknął. Wodzie przejżystej i zimnej przesączonej do Silfry z lodowca, a 100lat z okładem to zajmuje, odmówić jednak urody nie można.
Deszcze nieustawały wraz z kończącą się wyprawą, a każdy z Dziewięciu marzył o jeszcze jednym, co osławione na tej wyspie, a spotkać tego do tej pory nie mogli. Przepatrzyli więc mapy i udali się ku zachodowi w poszukiwaniu naturalnych źrodeł gorących. Jakież było ich zdziwienie kiedy nie źródło, lecz całą rzekę taką znaleźli! Woda 40 stopni tuż obok namioty, doborowe towarzystwo i rumu odrobinę, a na domiar szczęścia w małpim gaju porcelanka i nie trzeba się kryć po gęstych krzakach, których na Islandii nieurodzaj i sam na sam ze swoim człowieczeństwem pobyć nie sposób. Po tych kąpielach spali wspaniale, tak że już wczesnym rankiem mimo deszczu wyruszyli w dalszą drogę. Kiedy tak jasno ciągle i tak nie wiadomo na jaką to część dnia akurat przypada. Ostatni dzień powrotu dał im się we znaki, bo tylko Trzech wjechało pod górę o 15% stromiźnie, reszta wpychać musiała. A wzniesień takich solidnych było kilka, droga jednak szybko minęła, bo wjazdy mozolne były, lecz w dół jechało się tak wybornie, że udało się nawet przekroczyć zalecaną prędkość aż o 20km/h. Tak więc do stolicy przybywszy postanowili na deser wielkiego ssaka zobaczyć, którego młode tuż po urodzeniu trzy metry długości liczy, a waży 450kg. I ukazał się im płetwal karłowaty o pięknym imieniu Minke na siódmej, ósmej piętnascie, dziewiątej, jedenastej trzydzieści, osiemnastej i dwudziestej, a także w wielu innych miejscach...
Saga smutno się kończy, bo następnego dnia znów na jedną noc Siedmiu zostało. Ruszyli razem wieczorem późnym, a po godzinach kilku skuszeni pięknie wykoszoną trawą mieli ochotę rozbić się na jednym z 67 pól golfowych, których liczba sprawia, że Islandia jest krajem najbardziej na świecie nasyconym takimi polami. Pojechali jednak do latarnii, a dnia następnego znów ich było Dziewięciu. I tak ruszyli w stronę lotniska i pożegnali się późnym popołudniem. Tym razem w Sadze zostało Dwoje, a Siedmiu ruszyło do domów. 
Marabou i Annars Hugar postanowili spojrzeć jeszcze ukradkiem na to, co Icelanderzy skrywają pod powierzchnią wody. Ocean okazał się dla nich łagodny, a piękno podwodnego świata, mnogość ryb i gęste podwodne lasy zachwyciły ich dusze. Woda zaskoczyła ich przyjemną temperaturą 11 stopni, choć pogoda na powierzchni, do czego zdążyli się przyzwyczić, była deszczowa. Załamała się jednak wieczorem, a w nocy przyszedł ulewny deszcz i zimny wicher znad Grenlandii. Temperatura spadła i rankiem nie było nurkom do śmiechu. W ulewnym deszczu wrócili do Þingvellir, by tam zanurzyć się w dziurze pomiedzy kontynentami, w wodzie o temperaturze 4 stopnii przy wizurze pod wodą od 150 do 300m. Życia tam żadnego nie było ino kamieni kupę, a w jeziorze geotermalnym nurkować się nie dało, bo dęło tak okrutnie, że fale tam były jak na oceanie. Wrócili więc do domu i z łezką w oku zapakowali pojazdy wierne do kartonów. Żadnej sposobności nie mieli, aby wracać inaczej niż transportem miejskim. I tak oto kończy się ta Saga, z myślą jakże wspaniałą, o kolejnej islandzkiej opowieści opiewającej przyszłe przygody Piriformis Vöðva, Meistari Maraþon, Hjól Þjónusta, Conqueror á Efst, ég Gef álit Mitt, Skyndihjálp Kit, Móðir Allra, Særðir vel Annars Hugar i Marabou. 
Powstało to po czasie długim jeszcze jedno wspomnienie. Piriformis Vöðva tak Islandię wspomina: