PRZEZ INDIE DO NEPALU I Z POWROTEM

Ten blog powstał, by na zawsze uwiecznić wspomnienia z wyprawy do Indii i Nepalu. Niepostrzeżenie stał się częścią mojego życia. W korowodzie codziennych zdarzeń i spraw do załatwienia znalazłam w końcu miejsce na odnalezienie samej siebie.



02 kwietnia 2012

FIJI W OKU CYKLONU

Żadna podróż nie wywołała tak skrajnych emocji jak ta. Jeszcze żadna nie przyniosła w ciągu jednego tygodnia tak wielkich uniesień i tylu głębokich rozczarowań. Kolejne wielkie drzwi otworzyły się nagle i świat pokazał nam zupełnie nowe oblicze - ta lekcja jak fala tsunami zaatakowała ustabilizowany światopogląd niszcząc go w mgnieniu oka i znów tabula rasa ;). Zainspirowana ostatnio oglądanym teledyskiem Coldplay 'The Scientist' opowieść o dwóch bladych twarzach na Fiji zacznę od dramatycznego końca...

W OKU CYKLONU

Za oknem ryk oceanu, gniewny wiatr przygina palmy do ziemi i siecze ulewnym deszczem. Turysta obudzony w środku nocy wstaje, przeciąga się i mówi:'Ty patrz. Jest monsun. Fajnie'. Wyciąga aparat kręci przez chwilę przez okno, decyduje się nawet wyjść na balkon dla lepszego ujęcia, po czym wraca do łóżka mamrocząc po nosem. Jest lekko niezadowolony, bo ujęcia słabe z powodu ciemności. Chwilę później zasypia nieświadomy niedalekiej przyszłości...

Pierwszy raz nerwy puszczają mi na lotnisku. Nie mogę już powstrzymać łez bezsilności. Wycieram mokrą twarz i staram się opanować - wstyd, drżą mi ręce i czuję się jak małe dziecko, mam dość - Mamo, ja chcę do domu!
Minęła doba od czasu kiedy udało się przekonać recepcjonistę hotelu żeby nas wymeldował i (do cholery!) załatwił łódź na drugi brzeg, bo przecież mamy samolot! 5 minut później jesteśmy przemoczeni do suchej nitki, ale jedziemy w stronę lotniska dużym trackiem pewni, że uda się przedrzeć do miasta. Zostało już tylko 9km, ale przed nami od dawna nie widać drogi, kiedy woda sięga powyżej łydki i nie można dalej jechać decydujemy się na ostre starcie. Stąd jakieś 800m i już widać pierwsze zabudowania, przed nami tylko most - przejdziemy - taki jest plan! Pełni energii wkładamy torby, podwijamy spodnie i ruszamy dziarsko przed siebie. Była to chyba najgłupsza rzecz jaką do tej pory zrobiliśmy, ale nikt z miejscowych nie protestował... Mijamy domy zalane po dach, samochody, których nikt nie zdążył zabrać z podwórzy, serce się ściska na myśl o tych wszystkich biednych ludziach. Jeszcze nie wiemy, że to największa powódź w historii Fiji. Brudna woda przelewa się między nogami, deszcz zalewa oczy, w końcu decydujemy się zdjąć buty. Nie jesteśmy sami. Dogoniła nas grupa ludzi, chcą pomóc. Jakiś chłopak zdejmuje mi torbę i pyta skąd jesteśmy, most coraz bliżej i wszystko wydaje się jeszcze możliwe. Niestety po chwili prąd nasila się, woda sięga już prawie do pasa i chociaż do mostu 300m musimy odpuścić. Zdesperowani szukamy innej drogi, ale ludzie mówią, że miasto jest zalane. Próbujemy załatwić łódź, później nawet helikopter - wszystko byle tylko nie myśleć o tym, że nasze tanie bilety ulegną kasacji i trzeba będzie kupić nowe za cenę o jakiej się nam nawet nie śniło. Niestety pogoda nie odpuszcza i Fiji jest sparaliżowane. Po dwóch godzinach dajemy się przekonać, że dziś już nic nie można zrobić. Ktoś podaje informację, że loty zostały odwołane i JP zabiera nas do domu Pastora. Meresimani podaje kawę, po chwili schodzą się sąsiedzi. Wszyscy chcą jakoś pomóc, ale nie można się nigdzie dodzwonić. Padła sieć komórkowa i nie ma prądu. Na domiar złego tuż nad naszymi głowami ląduje samolot Korean Air - niestety o czasie. Cały dzień spędzamy z rodziną Pastora, jego Żona przygotowuje na naszą cześć tradycyjną kolację - jemy Kasawę (maniok jadalny w smaku trochę lepszy od ziemniaka) i kurczaka masalę, wszyscy się za nas modlą, a specjalne błogosławieństwo od Pastora będziemy pamiętać przez całe życie. Chłopaki JP i Nemia wieczorem grają na gitarze, a później udaje się dodzwonić do Pawła, który mówi, że samolot jednak nie odleciał, ale nie udaje się nic ustalić, bo kończy się limit i nie ma jak doładować karty. Mamy ciężką noc, wiatr wciąż tłucze się za oknem, ale przestaje padać. Rano okazuje się, że most jest zarwany, przeprawiamy się na drugi brzeg po rurach (na szczęście woda ich nie zerwała) i ruszamy pieszo w stronę lotniska. Znów zaczyna padać. Miasto jest zamknięte, ale udaje się przekonać Policję, żeby nas wpuścili. Brodzimy po kolana w wodzie patrząc z przerażeniem na sklepy zniszczone żywiołem, zerwane drogi, wciąż zalane ulice. W końcu po godzinie wydostajemy się z miasta, łapiemy stopa i dostajemy się na lotnisko, tylko po to żeby żeby dowiedzieć się, że owszem nasz samolot jest, ale nas nie zabiorą, bo powinniśmy się odprawić wczoraj. Następny lot jest w poniedziałek, ale miejsc już nie ma. I to by było na tyle. Dlatego puściły mi nerwy, bo dotarliśmy w końcu na lotnisko, miejsca w samolocie mieliśmy, bilety też, tyle że bezduszna maszyna nie chciała nas zabrać. Na nic się zdawały prośby i groźby, aż w końcu jeden Pan się złamał! Wpisali nas na listę rezerwową, razem z pozostałymi 5 osobami, które do nas dołączyły. Razem w napięciu czekaliśmy cztery godziny i w końcu 20 minut przed odlotem dali nam zielone światło. Pogoda na Fiji jeszcze się pogorszyła, drogę znów zalało, zabrakło wody. W sobotę odwołano wszystkie loty, ale jest szansa, że do poniedziałku pogoda się poprawi.

Przez całą drogę uśmiech nie schodził mi z twarzy. W bezpiecznym samolocie koreańskich linii lotniczych zmierzającym w kierunku Europy pomyślałam tylko: efekt motyla - ułamek sekundy później jedliśmy wspaniałą kolację w eleganckim hotelu w
Seoulu trzymając w ręku nowe bilety - dziękujemy obsłudze Korean Air.

Teraz muszę lecieć do pracy, ale potem jeszcze napiszę o rajskich wyspach, miejscowej ludności i nurkowaniu z rekinami. W końcu mieliśmy tam 6 dni słońca i upału.

2 komentarze:

Nomad pisze...

Wszystko jest przygodą, nawet takie dramatyczne przeżycia. Z perspektywy należy je i tak zaliczyć na plus. Dobrze, że wszystko skończyło sie szczęśliwie.

Dorota pisze...

Aniu, z niecierpliwoscią czekam na opis waszych 6 dni w ..raju jak myslę :) tym bardziej że dziś postanowiłam, lecimy na Bali..nie wiem kiedy, nie wiem za co ale na pewno kiedyś :D ale opis powodzi jest przerażający..jak szybko raj moje zamienić się w piekło!
Pozdrawiam cieplutko!