Wyobraź sobie obszar wielkości Belgii (30.000km2) porośnięty lasem deszczowym, gdzie moskity gryzą jak szalone, w większości miejsc nie stanęła ludzka stopa, motyle są wielkości dłoni, a niezliczone ilości papug drą się w niebogłosy rano i wieczorem. To Delta del Orinoco, której kanały wlewają się do Atlantyku na obszarze 360km. Miejscowi ludzie – Warao, niewiele potrzebują do życia – dach nad głową, hamak, miska, łódź i skromne ubranie – tak wygląda dobytek większości Indian z nad Orinoko. Utrzymują się głównie z tego co sami złowią i z handlu rzeźbami i plecionką. Dla nas trzy dni laby w wąskim, niewidocznym kanale w ośrodku, który obejmował trzy małe domki z gliny i trzciny. Dookoła nas kraby, ptaki, motyle, pająki, moskity i rozmaite robale, których nazw nie znam. Trzy dni na łodzi motorowej – o której twardości nikt nie wspomniał, a tyłek odczuł mocno. Łowienie pirani i podglądanie świata odmiennej fauny i flory – nocna wycieczka łodzią i pierwszy pyton w naturze. Było tak intensywnie, że siedząc teraz na plaży w Mochimie, aż trudno mi to zebrać w jakąś bardziej zharmonizowaną całość.
Po pierwszej wycieczce łodzią wpłynęliśmy w ciemną czeluść naszego bocznego kanału i po dłuższej chwili zobaczyliśmy płonące świece na pomostach łączących domki. Wyglądało to doprawdy niesamowicie. W domku obok poznana w Ciudad Boliwar Stephania z Indiany – co za zbieg okoliczności! Muzyka w sali wspólnej (w pierwszej chwili klimatyczna, na dłuższą metę absolutnie nie do zniesienia) i dwa małe nietoperze latające przy kolacji. Wszystkie atrakcje i zmęczenie materiału zcięły nas z nóg. Mieliśmy się wyspać, ale obudziły nas o świcie hordy papug, które z niewiadomego powodu latają parami i robią straszny rwetes (one wszystkie nie mogą być przecież nierozłączki). Później dzień pełen wrażeń i zaopatrzenie całego obozu w stos piranii, łowionych przez pół dnia w potwornym upale. Potem kolejna wycieczka łodzią, kąpiel w Orinoko i oczekiwanie na różowe delfiny – zgodnie z sugestią Sylwii i Radka, czekaliśmy wieczorem przy zachodzie słońca, żeby były różowe, ale doczekaliśmy się tylko łodzi z handelkiem. Po kolacji nieoczekiwany zwrot akcji i nocna wycieczka łodziami pod rozgwieżonym niebem. Nieco przerażające tak pędzić w nieznaną ciemność kiedy dookoła skaczą jakieś małe rybki – chyba nie piranie?? Ostatniego dnia mieliśmy przejść się do dżungli, ale wstaliśmy o 4:50 na wschód słońca – marudziliśmy bardzo, ale było warto, bo zobaczyliśmy różowe delfiny i to tak całkiem blisko ze 2m od łodzi ;), po południu Sylwia wypatrzyła kolejnego i już taki różowy nie był – więc jak chcecie zobaczyć te różowe to musicie je oglądać o wschodzie lub zachodzie słońca ;). A teraz już musze kończyć, bo przyszedł Gringo de la Montania i gadamy...
PRZEZ INDIE DO NEPALU I Z POWROTEM
Ten blog powstał, by na zawsze uwiecznić wspomnienia z wyprawy do Indii i Nepalu. Niepostrzeżenie stał się częścią mojego życia. W korowodzie codziennych zdarzeń i spraw do załatwienia znalazłam w końcu miejsce na odnalezienie samej siebie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
2 komentarze:
Tytuł tego bloga mocno się zdezaktualizował. "Przez Indie do Nepalu i z powrotem" rozpędziliście się i jednym susem przeskoczyliście dwa oceany. Intensywnie żyjecie. Piękne zdjęcia. Moja żona powiedziała, że ona by nigdy tych piranii... bo one ludzi jedzą. W każdym razie lepiej ich nie głaskać.
no tak zgadzam, się co do tytułu boga, ale z tymi piraniami to nie jest tak - to ludzie jedzą piranie, a nie na odwrót ;)pewnie na amazonce jest inaczej - na pewno to sprawdzimy. pozdrowienia dla Basi
Prześlij komentarz