Wąską, mokra ścieżką pniemy się mozolnie pod górę. Otaczają nas rośliny jakich nigdy przedtem nie widzieliśmy. Las chmurowy pogrążony w wiecznej mgle - tak się w Wenezueli nazywa ten przedziwny zbiór archaicznych roślin. Gigantycznych rozmiarów paprocie o liściach większych od człowieka zwieszają się nad naszymi głowami. Niesamowitych kształtów porosty i przerośnięte liany bambusów tworzą iście jurajski krajobraz. Nasze plecaki zostały dociążone jedzeniem i nieco przerażającym sprzętem w postaci raków, czekanów i kasków. Im wyżej tym mokrzej i ciężej. Powyżej 3000m las zmienia oblicze. Znikają porosty i paprocie zostaje drobny bambus, a później pojawiają się karłowate drzewa i krzewy ozdobne. Zaczyna też boleć głowa. Choć idziemy wolno i uważamy na każdy oddech serce wali jak szalone. Robi się coraz piękniej i bardziej skaliście, ale ból głowy nasila się z każdym krokiem i zaczyna być irytujący jak mucha brzęcząca przy uchu. W końcu kompletnie przemoczeni po 6 godzinach wspinaczki docieramy do pierwszego obozu. Rozkładamy namiot i okazuje się, że chytry dwa razy traci. Zamiast zabrać nasz przytargany z Polski już sprawdzony - zabieramy turystyczny od przewodnika - lżejszy, ale mniejszy. Plecaki wylatują na zewnątrz, a my ledwo mieścimy się w środku. Rano wszystko jest mokre poza ciuchami, które z przyzwyczajenia wepchałam do śpiwora. W obozie śpią chlopaki z USA, Kanady i Niemiec - glacjolodzy. Sprawdzają czy zanikanie lodowców w Andach jest zjawiskiem lokalnym, czy wynikiem globalnego ocieplenia. Wenezuelskie lodowce w przeciągu ostatnich 30 lat skurczyły się o 70%. Ta część Andów, którą obecnie eksplorujemy należy do najstarszych na świecie i jest częścią Koldyriery Wschodniej. Ciągle rośnie, więc jest szansa, że kiedyś Pico Bolivar osiągnie upragnione przez wenezuelczyków 5000m ;).
Drugiego dnia wspinamy się tylko 4 godziny i nad największym w okolicy polodowcowym jeziorem Laguna Verde znów witamy się z glacjologami. Na 4000m obiad gotuje się 4 godziny, ale nie narzekamy, bo nie ma deszczu.
Z obozu wychodzimy o 5:30 rano. jest zimno i ciemno - mleko na płatki nie chce się nawet podgrzać. Jest trudno. Korzystając z rady glacjologów idziemy wolno - krok za krokiem starając się głęboko oddychać. Jest stromo i skaliście. Drobne kamyczki obsuwają się z pod stóp, a my walczymy o każdy oddech. Śmiesznie tak patrzeć na innych i wiedzieć, że samemu wygląda się tak, jakby za chwilę miało się przewrócić.
Po wschodzie słońca robi się gorąco. W końcu dochodzimy do lodowca. Jeszcze nie wierzę, że to może się udać. Szczyt Humboldta wygląda zabójczo. Lodowiec jest niezwykle piękny. Nasycenie od jasnoniebieskiego do granatu wygląda niesamowicie. Olbrzymi jęzor wylewa się na skały i tam zastyga zwieszając się ku przepaści. Budzi respekt taki olbrzym żyjący własnym życiem. Glacjolodzy mówią, że wkrótce może go tu nie być. Wyraźnie widać jak topnieje w palącym słońcu i słychać wibracje płynącej wewnątrz wody. Po raz pierwszy w życiu ubieramy raki i związani liną stawiamy pierwsze kroki na lodowcu. Dopiero z góry widać jak kruchy jest ten masyw, ile ma szczelin, pęknięć i niezwykle malowniczych dziur. Zostawiamy plecaki i raki przed atakiem szczytowym. Pogoda załamuje się i dookoła zaczyna napływać mgła. Wspinamy się szybko na szczyt wciąż nie wierząc, że jednak się uda. Kiedy na szczycie pozujemy do zdjęcia i zgodnie z wenezuelską tradycją krzyczymy na całe gardło 'Cumbre' czuję wibracje emocji. Udało się! Chociaż do samego końca byłam przekonana, że ktoś (zapewne ja) ulegnie chorobie wysokościowej.
Czytałam ostatnio o facecie, który wspiął sie na K2 i na szczycie płakał jak dziecko - nie dlatego, że udało mu się zdobyć szczyt, ale dlatego, że ta męczarnia wreszcie się skończyła. Znam to uczucie... ale on chyba nie wiedział, że jeszcze trzeba zejść na dół?
p.s. teraz nudzimy się w namiotach czekając na obiad. Zjemy wspólnie z glacjologami, którzy zostali brutalnie pozbawieni żywności. Na 4000m krowy wdarły się do namiotu i pożarły wszystko co dobrze pachniało - pozostałą żywność zniszczyły. Początkowo myśleliśmy, że za tę katastrofę odpowiedzialne są dzikie psy, jakich w okolicy nie brakuje, ale zrobiliśmy krótkie śledztwo i po kupie poznaliśmy, że to jednak krowy...
PRZEZ INDIE DO NEPALU I Z POWROTEM
Ten blog powstał, by na zawsze uwiecznić wspomnienia z wyprawy do Indii i Nepalu. Niepostrzeżenie stał się częścią mojego życia. W korowodzie codziennych zdarzeń i spraw do załatwienia znalazłam w końcu miejsce na odnalezienie samej siebie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
6 komentarzy:
Przepiękne zdjęcia, aż ponownie musiałem oglądnąć na dużym ekranie.
Zobaczyliśmy, że jest komentarz i oboje powiedzieliśmy to samo: 'Nomad - niezawodny...' Dzięki - zawsze mogę liczyć na Twoje komentarze, a to, że oglądasz zdjęcia na dużym ekranie to już zaszczyt :)
Ale ze mnie gapa, oczywiście gratuluje zdobycia szczytu. To prawie 5000 metrów. To nie byle co. Dwa razy więcej niż najwięcej w naszych Tatrach.
No kurcze!!!!wow...! super -czekałam na relacje:) zazdroszczę i cieszę się ,że tak cudownie spędzacie czas.
Pozdrawiam serdecznie z zaśnieżonego Poznania:)
sylwia
Jak zaczęłam czytać relację to chciałam krzyczeć: :natychmiast stamtąd złaźcie! Ale jak obejrzałam zdjęcia ,to zmieniłam zdanie .Zabrakło mi powietrza !!!:)))
Bardzo sugestywnie piszesz ,Aniu a zdjęcia potem skutecznie poprawiają wyobrażenia :)
zdjęcia i opisy super tylo pozazdrościć ,POZDRAWIAM
Prześlij komentarz