PRZEZ INDIE DO NEPALU I Z POWROTEM

Ten blog powstał, by na zawsze uwiecznić wspomnienia z wyprawy do Indii i Nepalu. Niepostrzeżenie stał się częścią mojego życia. W korowodzie codziennych zdarzeń i spraw do załatwienia znalazłam w końcu miejsce na odnalezienie samej siebie.



30 marca 2009

ODWILŻ, PECH i ROHACE

Ostatnio nasze życie to taka przyjemna rutyna - jeśli tak to można nazwać. Po powrocie z weekendu, rozpakowujemy się, robimy pranie i wkładamy ubrania z suszarki prosto do plecaka. W tygodniu wszyscy dzielnie pracujemy, obmyślając jednocześnie w jakim kierunku kolejna wycieczka. Zanim się obejrzymy jest piątek i już siedzimy w samochodzie mknąc ku przygodzie...

Ten wyjazd był niezwykły pod każdym względem. Umówiliśmy się na sobotę rano, ale piątek z powodu spontanicznej imprezki znacznie się nam przeciągnął. Zaczęło się więc od drobnego spóźnienia. Po zabraniu wszystkich pakunków do garażu i otwarciu bagażnika naszym oczom ukazała się sterta zdjęć z wyprawy do Indii. W międzyczasie bowiem skończyły się propozycje wystawiania tych zdjęć i musieliśmy je zabrać z galerii, ale sama nie wiem jakim cudem, udało nam się o tym zapomnieć. Nastąpiło szybkie przetasowanie, przeniesienie zdjęć do domu, przeparkowanie aut i upchanie bagażu. Na szczęście Jacek miał tylko niewielki plecak, bo jak się jedzie samochodem to nie wiem jakim cudem, ale zawsze wszystkiego ma się za dużo i przestaje się mieścić. Spóźniliśmy się niecały kwadrans, ale trzeba było jeszcze zatankować i zjeść śniadanie. Wybraliśmy Wild Beana na BP i wszystko potoczyłoby się normalnie gdyby nie to, że Bartek nie zabrał portfela. Na szczęście nie odjechaliśmy za daleko, więc kierowca zawrócił po portfel, a reszta ekipy poszła na śniadanie. Zadowoleni odjechaliśmy ze stacji z pełnymi brzuchami i portfelem w kieszeni, ale miny nam zrzedły już po pierwszych kilkuset metrach kiedy okazało się, że jest gigantyczny korek. Pewnie jesteśmy optymistami, bo stwierdziliśmy, że jest ładna pogoda, wakacje, mamy czas i gazetę Wyborczą, więc poczytamy. Po 20 minutach było po wszystkim i już bez przeszkód dojechaliśmy do Zuberca. Potem było już tylko lepiej - pogoda super, zwały śniegu i my z nartami przypiętymi do butów... Szczęście nie trwa jednak zbyt długo. Bartek odkrył, że znowu nie ma portfela! Po krótkiej weryfikacji doszliśmy do wniosku, że został w bagażniku i zostało postanowione:"idziemy dalej". Był śnieg, były sarny, było pięknie. A po 2 godzinach zepsuła się pogoda. Wiało tak, że nie było wątpliwości, że w wyższe partie gór nie wyjdziemy. Doszliśmy do jakiejś chaty i fantastyczni, gościnni Słowacy zaprosili nas na herbatkę. Rewelacyjna rodzinka - podobno cała licząca 30 osób i wszyscy usportowieni, nawet 8-miesięczny Maciek. Upiekli nam słoninkę w kominku, opowiadali o swoich wycieczkach i pokazali nam świetne zdjęcia z wspinaczki na lodowcu we Włoszech i filmik z pływania w śniegu po saunie. W drodze powrotnej zaszliśmy do Sindlovca (serdecznie polecam, w tej chwili niezbyt tanio, ale atmosfera super, jedzenie pyszne i przemiła właścicielka) i po obfitym obiedzie, rządni przygód postanowiliśmy wyjść na wyratrakowany stok i zjechać - absolutna rewelacja! Zapadający zmierzch, "fukający" wiatr, tylko my i ratraki. Pod górę bardzo męcząco, ale za to z jaką prędkością w dół! Jakby tego nam było mało poszliśmy na skróty i najpierw przejechaliśmy po niewielkim strumyku, a chwilę później musieliśmy przeprawić się przez prawdziwy szeroki potok (pewnie z 5m szerokości). Światła Primuli (naszego hotelu) było już widać z tamtego miejsca i postanowiliśmy nie odpuszczać. No cóż, bród nie był taki płytki jak nam się zdawało, za to woda była tak zimna jak można było przewidzieć. Uchachani dotarliśmy do samochodu i... na masce leżał słynny już portfel Bartka! Spędziliśmy upojny wieczór oglądając zdjęcia z Peru i słuchając opowieści Jacka, potem oglądaliśmy nasze zdjęcia ze ski-tourów i Jacek słuchał naszych opowieści, aż zrobiła się 3 rano i przyszedł czas na spanie.
Zobacz inne fotki ROHACE

A potem przyszła odwilż... i deszcz. I chociaż dobrze, że było ciepło i nie było ludzi, bo na stoku, przemoczeni do suchej nitki, szlifowaliśmy nasze umiejętności. Kiedy skończyła nam się cierpliwość rozgrzaliśmy trochę kości na basenie w Oravicach. Deszcz padał cały czas, więc postanowiliśmy wracać do Krakowa. I nagle znowu wrócił pech. Zaczęło się od korka w Gaju i szukaniu objazdu. Najpierw wjechaliśmy w jakąś drogę do nikąd i zawróciliśmy przy tabliczce "koniec drogi - GPS kłamie". Potem wjechaliśmy w bukszpany u kogoś na podwórku i auto zakopało się w błocie. W strugach deszczu, brodząc w błocie próbowaliśmy je wypchać przy głośnym narzekaniu właściciela domu, który miał słuszne pretensje o niszczenie trawnika. Na koniec zażądał zakopania dziur, a kiedy Jacek to robił z okna wychyliła się zatroskana kobieta i krzyknęła: " Panie, już to zostawcie". Dramatyczna sytuacja... a kiedy udało nam się wjechać na właściwą drogę i dotarliśmy już do Skawiny coś się zepsuło. Z prawego koła dochodził zgrzyt blachy i nie dało się dalej jechać. Wezwaliśmy autopomoc i znów czytaliśmy tę piątkową Wyborczą. A najśmieszniejsze jest to, że jak po 50 minutach przyjechała laweta auto ruszyło bez problemu i po zgrzycie nie było śladu... w warsztacie też nic nie znaleźli i oficjalna wersja jest taka, że to był kamień i wypadł :)

23 marca 2009

DOCZEKAŁ SIĘ I KASPROWY ORAZ TOPIENIE MARZANNY

Zaczęło się w piątek po południu od topienia Marzanny. Ostatnio tradycja żegnania Pani Zimy chyba zanika, bo wzbudzaliśmy niezdrowe zainteresowanie u młodzieży – cytuję:”HAHAHA – O BOŻE, A CO TO?!”. Dziwne przecież to pamiętny dzień wagarowicza – myśmy się nawet w Liceum przebierali :)

Pan Marek – okrzyknięty najlepiej ubranym w naszym towarzystwie – wygłosił mowę pożegnalną i fiuuu – Marzanna płynęła do morza, a my staliśmy w korku na 'zakopiance'. Dwie godziny później biliśmy rekord trasy na Kondratową. W sobotę zaczęła się prawdziwa przygoda – niezrażeni pogodą i zagrożeniem lawinowym, zdobyliśmy Kasprowy – do połowy – bo było za ciężko i za brzydko – więc skorzystaliśmy z wyciągu. Pierwsze dwa zjazdy były takie sobie, mgła choć oko wykol i ziąb wielki, ale do trzech razy sztuka. Teraz wiemy, że w Trysil było fajnie, ale nie ma to jak wyjechać z mgły i zobaczyć wyłaniające się znad chmur szczyty naszych Polskich Taterek. Wypogadzało się do późnego popołudnia, była jazda na maksa, grzańce i słońce, a wieczorem mała schroniskowa imprezka. Czegóż więcej nam trzeba? W niedzielę ładnie było tylko rano, ale tym razem wyszliśmy na szczyt i Kasprowy uważam za zaliczony. Zjechaliśmy gąsienicową w takiej mgle, że nic prawie nie było widać – ale może to i lepiej...za to zjazd w lesie do Kuźnic wynagrodził wszystkie trudy i dzień zakończyliśmy w rewelacyjnej – już chyba ulubionej knajpce „Bury Miś”.
Zobacz też inne fotki KASPROWY WIERCH

p.s. Grzesiek donosi, że na Kasprowym Wierchu rekordową grubość pokrywy śniegu odnotowano 15 kwietnia 1995r. i wynosiła 355cm, dzisiaj rano odnotowano 325cm, ale cały dzień padał śnieg - do rekordu więc coraz bliżej :). Będziemy to śledzić na bieżąco!

Anna Bucholc prosi o komentarze:

15 marca 2009

Pozdrowienia z Babiej Góry



WEEKEND Z PILSKIEM I BABIĄ zaczął się świetną pogodą - co nie oznacza, że chętnie wstałam o 7 rano... Umówiliśmy się na Ruczaju, pod blokiem: najpierw przyjechali Asia z Grześkiem, potem Piotrek i Wanda, Krzysztof, Janusz i Asia. Niezła z nas ekipa i wszystkim się chciało! Udało nam się znaleźć parking i w świetnych humorach zaczęliśmy przygotowania. Trochę czasu potrzeba na przebranie, wciśnięcie nóg w buty, założenie fok i ostatnie przemyślenie co wyjąć z plecaka, żeby nie był taki ciężki. W końcu wyruszyliśmy i już po paru krokach okazało się, że jest całkiem upalnie. Wydawało się, że kwestia stroju została rozstrzygnięta - tylko kto by przewidział, że będzie takie słońce? Rozebraliśmy się do podkoszulek i wszyscy zazdrościli Krzysztofowi, że może podwinąć spodnie... Pogoda była bezbłędna - bezwietrznie, błękitne niebo i skrzypiący pod nogami śnieg i na szczęście Janusz ze świecą, bo chyba byśmy nie dali rady wyjść na górę bez natarcia fok, do których śnieg przywierał całymi płatami. Kiedy wyszliśmy ze ściany lasu i zobaczyliśmy widok przed nami zaparło mi dech w piersiach. Nigdy w życiu nie widziałam tak pięknej, niczym nie skażonej zimowej przyrody. Choinki były dosłownie oblepione śniegiem i na tle błękitu nieba wyglądały jak przygarbieni ludzie, zwróceni w jednym kierunku i patrzący melancholijnie w dal. Krajobraz iście księżycowy. Słów mi brak na opisanie jak te drzewa, mniejsze i większe o rozmaitych kształtach i formach skupienia, prezentowały się okryte dookoła puszystą pierzyną. Nie potrafię tego oddać więc najlepiej obejrzeć filmik i samemu ocenić.

Zdobycie Pilska i podziwianie widoku to jeszcze nic w porównaniu ze zjazdem między tymi choinkami. To taka jazda na maksa z niespodzianką. Wywróciłam się chyba ze 20 razy ;). Oczywiście nie wszyscy się ciągle przewracają - to tylko kwestia umiejętności np. Asia i Piotrek - byli pierwszy raz na ski-tourach i wypadli świetnie! Na wieczór zjechaliśmy do Slanej Vody, żeby nazajutrz mieć blisko bazę wypadową na Babią.
Niedzielny poranek przywitał nas słońcem i dobrze, że szczyt Babiej Góry było widać, bo jak go zdobyliśmy, to trudno nam było widzieć siebie nawzajem. Przyłączył się do nas Jan prowadzący schronisko i na pierwszym podejściu dał nam taki wycisk, że mało płuc nie pogubiliśmy. Na szczęście później się zmęczył i można było nieco zwolnić tempo. Babia na ski-toury nadaje się doskonale - tylko trzeba trafić lepszą pogodę, co tam nie jest łatwe nawet latem. W każdym razie, chociaż szczyt zaliczony, wspólnie postanowiliśmy, że na Babią jeszcze wrócimy! i to by było dzisiaj na tyle...
Acha jeszcze zdjęcia z wyjazdu:
PILSKO i BABIA GÓRA

p.s.
Jeszcze parę faktów z Wikipedii:
PILSKO (1557 m n.p.m.) to drugi po Babiej Górze co do wysokości masyw górski w Beskidzie Żywieckim.
Nazwa Pilsko może pochodzić od nazwiska dawnego właściciela podszczytowej hali Pana Piela, lub od dawnego określenia miejsca "piłowania" czyli pozyskiwania drewna. Ja skłaniam się jednak do ludowej wersji wg. której nazwa związana jest z "opijaniem się" na szczycie tej góry orawskich zbójników.

BABIA GÓRA (1725 m n.p.m.) zwana jest także Diablakiem lub Górą Diabła (i pewnie dlatego tam zawsze kłopoty z pogodą) i jest zaliczana do Korony Gór Polski.
- to najwyższy szczyt Beskidów Zachodnich
- najwyższy po Tatrach szczyt w Polsce
- drugi, po Śnieżce, szczyt pod względem wybitności
i cytat:
"Najwyższy wierzchołek, Diablak, odznacza się wybitnymi walorami widokowymi. Roztacza się z niego panorama na wszystkie strony, obejmująca Beskid Żywiecki, Śląski, Mały, Makowski, Wyspowy, Gorce, Kotlinę Orawsko-Nowotarską, Tatry oraz góry Słowacji." Z Kasprowego w chmurach było widać Giewont i Babią właśnie ;).

Anna Bucholc prosi o komentarze:

12 marca 2009

FESTIWAL KOLORÓW - ŚWIĘTO HOLI

Zobacz inne fotki Święto HOLI

Wczoraj Nowohuckie Centrum Kultury zamieniło się w obsypane kolorami centrum Indii. Stowarzyszenie Hindusko - Polskie zorganizowało obchody tradycyjnego indyjskiego święta radości, beztroski i wiosny. Święto Holi obchodzone jest w dniu pełni księżyca z okazji wiosennego zrównania dnia z nocą. To czas, kiedy mieszkańcy Indii zapominają o podziałach kastowych. Jest to najbardziej kolorowe i radosne indyjskie święto. Tego dnia w Indiach odbywają się uliczne zabawy, podczas których ludzie polewają się nawzajem barwioną wodą i posypują kolorowymi proszkami. Składa się wizyty znajomym i przyjaciołom, obdarowuje się drobiazgami, wymienia się uściski i pozdrowienia. Gościem honorowym tegorocznego Święta Kolorów był J.E.C.M. Bhandari, Ambasador Republiki Indii w Polsce. Indyjsko – Polskie Stowarzyszenie na Rzecz Rozwoju Kultury (IPCC) przygotowało niezwykle atrakcyjny i zróżnicowany program. Na scenie wystąpiły dwie znane grupy tańca indyjskiego TAAL z Chorzowa i grupa MOH LENA. Pokaz klasycznego tańca indyjskiego został wykonany przez Panią Sabinę Swety Sen, która jest kierownikiem i choreografem grupy TAAL. W klasycznym tańcu indyjskim Bharatanatyam wystąpiła Pani Ewa Wardzała, która prowadzi szkołę tańca NATYALAY. Na występy zaproszono po raz pierwszy także tancerki brzucha ze szkoły tańca SIHIR, które specjalnie na święto Holi przygotowały układ w stylu bollywood. Jeden z występów grupy TAAL został poświęcony na przedstawienie legendy o początku święta Holi. Według podań pewien srogi król otrzymał dar nieśmiertelności i od tego czasu wymagał od poddanych nie tylko bezwzględnego posłuszeństwa, ale i tego, aby tylko jemu oddawano cześć. Sprzeciwił się temu jego własny syn – gorliwy wyznawca Wisznu. Kiedy król się o tym dowiedział skazał syna na śmierć. Próbowano różnych metod uśmiercenia: rozdeptywania przez słonie, utopienia czy porzucenia w lesie na pastwę dzikich zwierząt, ale za każdym razem Wisznu ratował swego wyznawcę. W końcu rozzłoszczony król nakazał swej siostrze Holice, aby zasiadła na stosie trzymając na kolanach księcia. Holika straciła życie, ale dzięki jej poświęceniu chłopiec został ocalony. Dlatego, dla upamiętnienia jej śmierci w wigilię święta Holi pali się ogniska.
W programie znalazła się wystawa Gdyńskiej artystki Natalii Krzyżanowskiej, zatytułowana „Opowieści indyjskie”. Prace, które zdobiły święto Holi, to oryginalne grafiki, ilustracje do baśni hinduskich i perskich (dostępne na stronie: www.nataliakrzyzanowska.pl).
Można było także, jak podczas każdego święta hinduskiego obchodzonego w NCK-u, spróbować orientalnych potraw kuchni indyjskiej. Po obchodach Holi w Restauracji Padre odbyła się dyskoteka w stylu Bollywood.
Piękna muzyka, egzotyczny taniec i smaki orientalnej kuchni przyciągnęły liczną publiczność. Po zakończeniu pokazu wszystkich ogarnęła radosna atmosfera święta i nie brakowało chętnych do tradycyjnego obsypywania się kolorowymi proszkami.

Anna Bucholc prosi o komentarze: