Prosto z Gdańskich obchodów upadku Prl-u pojechaliśmy do Chałup z Alą, Piotrkiem, Asią i Polą. Zimno było, że aż strach, za to mieszkaliśmy w ‘prawdziwych’ apartamentach z widokiem na morze (no z naszego zatokę było widać dopiero jak się stanęło na krześle, ale zawsze). 7 dni w pełni poświęcone na naukę windsurfingu. Niestety musieliśmy się uczyć wszystkiego od nowa – w zeszłym roku na deskach treningowych (taaakich wielkich, mieczowych do nauki) wychodziły nam już pięknie podstawowe manewry, zwroty i beachstarty. W tym roku zostały już tylko starty… Piotrek pierwszego dnia pożyczył nam sprzęt, bo okazało się, że wypożyczenie desek ślizgowych to już inna półka cenowa. W sumie po wstępnych wyliczeniach wyszło tak, że za cenę wypożyczenia dwóch pełnych zestawów na tydzień mogliśmy już kupić jedną deskę. I tak też sie stało, a wiadomo jak się zacznie zakupy to już nie ma końca… Tak więc uzyskując ogromny rabat w sklepie 'hydrosfera' kupiliśmy dwa pełne zestawy i całe szczęście, że możemy pływać w piankach nurkowych, bo gdyby do tego dodać jeszcze pianki to skończyłoby się bankructwem ;). Z resztą dzięki tym piankom byliśmy rozpoznawalni jako ‘kurczaki’, bo wszystkie pianki windsurfingowe są raczej ciemne, a nasze mają wielkie żółte wstawki.
Zobacz inne fotki hel z piotrami |
Zatoka Pucka to najlepsze miejsce do nauki, nie dość, że ładnie wieje – z reguły niezbyt mocno, to jest płytko tak mniej więcej do pasa powiedzmy. To bardzo ułatwia naukę, a deska ślizgowa jak już pisałam to zupełnie inna bajka. Trzęsie się toto jak trzcinka na wietrze, jak się depnie to się zanurza, a że żagle kupiliśmy sobie rozwojowe tzn.większe to dodatkowo stanowiło utrudnienie. Całe dwa dni w rezultacie męczyliśmy się więc na podstawowych manewrach. Czwartego dnia wyszło słońce. I dobrze bo już nas wszystko bolało i postanowiliśmy zwodować kajak na morzu. Rewelacja sprawdza się znakomicie – jak to mówi Bartek – wszystko zgodnie z przewidywaniami. Po południu nie wytrzymaliśmy i poszliśmy na deskę. Pogoda dopasowała się w zasadzie do naszych potrzeb, rano kiedy bywało naprawdę ładnie i nawet słonecznie, pływaliśmy na deskach. Po 16 kiedy robiło się zimno i zwykle zaczynało padać jedliśmy obiadki, a wieczorem obowiązkowo kino z projektora. Podsumowując nasze umiejętności: ja nauczyłam się skręcać, startować i pływać z wpiętym trapezem, a jak powiało 6 to Bartek zaliczył pierwsze ślizgi i wielkie katapulty – nie zdążył skręcać, a ja nie zdążyłam ślizgów, bo mu pożyczyłam żagiel, z którym zresztą mnie by zwiało. Tak więc robimy postępy dzięki cierpliwości Piotrka. Na mierzeję wracamy już za dwa tygodnie i będziemy ćwiczyć dalej – teraz to już nie przelewki ;)
Anna Bucholc prosi o komentarze:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz