PRZEZ INDIE DO NEPALU I Z POWROTEM

Ten blog powstał, by na zawsze uwiecznić wspomnienia z wyprawy do Indii i Nepalu. Niepostrzeżenie stał się częścią mojego życia. W korowodzie codziennych zdarzeń i spraw do załatwienia znalazłam w końcu miejsce na odnalezienie samej siebie.



27 lutego 2011

LUFTHANSA GIFT

Linie lotnicze Lufthansa przed chwilą dokonały przelewu na nasze konto opiewającego na kwotę 500 euro ;). Mieli przeładowany samolot i zaproponowali 'zadośćuczynienie' każdej osobie, która mogłaby polecieć do Katowic 4 godziny później. Zgłosiliśmy się na ochotnika, wydłużając tym samym naszą podróż do 50 godzin, ale za to nie tylko zwrócił nam się bilet, ale jednocześnie przebukowali nam na bezpośredni do Krakowa – takie dwa w jednym – co za miły dzień...

24 lutego 2011

LA HORA CERO

Szykujemy się do 46 godzinnej podróży do domu. Przed przyjazdem tutaj miałam ogromne wątpliwości, czy powinno się jeździć do krajów, nazwijmy je tak dla uproszczenia, policyjnych. I choć ten banalny komentarz pewnie będzie się za mną ciągnął niemiłosiernie, muszę napisać, że każdy turysta ma wpływ na politykę kraju. To jak z efektem motyla. Nie chodzi tu oczywiście o kasę, którą zostawia się głównie bossowi i pośrednikowi pośrednika, a przemiły przewodnik, który z nami podróżuje dostaje tylko odsetek. Chodzi o ludzi mieszkających w danym kraju i ich światopogląd. Wiele tutaj rozmawialiśmy o polityce, Chavezie i ludziach. W związku z jaśminową rewolucją rozbudziły się nadzieje i wielu sądzi, że Wenezuela będzie następna. Pytanie tylko co da sama zmiana prezydenta? I nie jest to kwestia, jak mówią niektórzy, braku doświadczenia w korzystaniu z demokracji, tylko problem w świadomości człowieka. Państwo tworzą ludzie, a dyktator trzyma ich w garści umiejętną propagandą. Zobaczmy nasz żywy wciąż przykład, gdzie po 20 latach od wyzwolenia wciąż da się usłyszeć: 'za komuny żyło się lepiej'. Wielu ludzi nie chce, a raczej nie widzi potrzeby bycia wolnym. Benzyna 500 razy tańsza niż w Polsce, prąd za bezcen, każdy ma dom i samochód - czego chcieć więcej? I tu właśnie rola ludzi takich jak my -turyści. Nie narzucając się ze swoim zdaniem i nie zadzierając nosa możemy zwyczajnie pokazać samą swoją obecnością jak to się żyje kiedy można mieć pracę jaką się chce, można wyjechać gdzie się chce i robić co się chce, można wyjść z domu po zmroku i mówić co się uważa choćby to bzdury były. A jak coś się kupi to nie trzeba się bać, że zostanie upaństwowione. I co najważniejsze - wolno myśleć. Jak się zacznie myśleć to kiedyś się w końcu dojdzie do wniosku, że nie ma nic za darmo, że to się kiedyś musi skończyć, a kryzys w Wenezueli widać gołym okiem. Widzą ci, którzy chcą widzieć. U nas też kiedyś było inaczej i warto o tym mówić. Potrzeba lat żeby zmienić mentalność ludzi i na niewiele się zda krwawa zmiana prezydenta. Co się bowiem stanie gdy Chavez odejdzie, a jego następca zacznie likwidować korupcję, zmniejszy przestępczość poprawiając funkcjonowanie aparatu państwa, ale jednocześnie dla poprawienia stanu gospodarki będzie musiał zacisnąć pasa? Ten, kto pierwszy podniesie cenę paliwa w Wenezueli będzie bardzo odważnym człowiekiem, i chyba długo nie pożyje...

Wczoraj byliśmy w kinie. 'La hora cero' Diego Velasco to produkcja jakiej się tu nie spodziewałam. Film o prawdziwej Wenezueli i skoro powstał, to również o tym, że przemiana już się zaczęła. Brutalna codzienność Caracas pod płaszczykiem typowo amerykanskiej fabuły pokazuje moralność aparatu państwowego - korupcję i przemoc. Bandyci z bronią wycelowaną w niewinnych ludzi bronią podstawowych praw człowieka. Bardzo ciekawy i inspirujący obraz zrozumiały bez choćby postawowej znajomości języka hiszpańskiego. Dla nas brutalny i odarty z konwenansów został odebrany przez miejscową młodzież na wesoło. Przyzwyczajeni do krwi od dziecka, nie potrafią dostrzec tej jasnej formy przekazu i subtelnej inspiracji - potrzeba czasu, żeby zrozumieli, że możne być inaczej, bezpiecznie po zmroku... To mam nadzieję kiedyś w Wenzueli się zmieni, a film zdecydowanie polecam.

19 lutego 2011

PICO HUMBOLDT 4 942m n.p.m.

Wąską, mokra ścieżką pniemy się mozolnie pod górę. Otaczają nas rośliny jakich nigdy przedtem nie widzieliśmy. Las chmurowy pogrążony w wiecznej mgle - tak się w Wenezueli nazywa ten przedziwny zbiór archaicznych roślin. Gigantycznych rozmiarów paprocie o liściach większych od człowieka zwieszają się nad naszymi głowami. Niesamowitych kształtów porosty i przerośnięte liany bambusów tworzą iście jurajski krajobraz. Nasze plecaki zostały dociążone jedzeniem i nieco przerażającym sprzętem w postaci raków, czekanów i kasków. Im wyżej tym mokrzej i ciężej. Powyżej 3000m las zmienia oblicze. Znikają porosty i paprocie zostaje drobny bambus, a później pojawiają się karłowate drzewa i krzewy ozdobne. Zaczyna też boleć głowa. Choć idziemy wolno i uważamy na każdy oddech serce wali jak szalone. Robi się coraz piękniej i bardziej skaliście, ale ból głowy nasila się z każdym krokiem i zaczyna być irytujący jak mucha brzęcząca przy uchu. W końcu kompletnie przemoczeni po 6 godzinach wspinaczki docieramy do pierwszego obozu. Rozkładamy namiot i okazuje się, że chytry dwa razy traci. Zamiast zabrać nasz przytargany z Polski już sprawdzony - zabieramy turystyczny od przewodnika - lżejszy, ale mniejszy. Plecaki wylatują na zewnątrz, a my ledwo mieścimy się w środku. Rano wszystko jest mokre poza ciuchami, które z przyzwyczajenia wepchałam do śpiwora. W obozie śpią chlopaki z USA, Kanady i Niemiec - glacjolodzy. Sprawdzają czy zanikanie lodowców w Andach jest zjawiskiem lokalnym, czy wynikiem globalnego ocieplenia. Wenezuelskie lodowce w przeciągu ostatnich 30 lat skurczyły się o 70%. Ta część Andów, którą obecnie eksplorujemy należy do najstarszych na świecie i jest częścią Koldyriery Wschodniej. Ciągle rośnie, więc jest szansa, że kiedyś Pico Bolivar osiągnie upragnione przez wenezuelczyków 5000m ;).

Drugiego dnia wspinamy się tylko 4 godziny i nad największym w okolicy polodowcowym jeziorem Laguna Verde znów witamy się z glacjologami. Na 4000m obiad gotuje się 4 godziny, ale nie narzekamy, bo nie ma deszczu.

Z obozu wychodzimy o 5:30 rano. jest zimno i ciemno - mleko na płatki nie chce się nawet podgrzać. Jest trudno. Korzystając z rady glacjologów idziemy wolno - krok za krokiem starając się głęboko oddychać. Jest stromo i skaliście. Drobne kamyczki obsuwają się z pod stóp, a my walczymy o każdy oddech. Śmiesznie tak patrzeć na innych i wiedzieć, że samemu wygląda się tak, jakby za chwilę miało się przewrócić.

Po wschodzie słońca robi się gorąco. W końcu dochodzimy do lodowca. Jeszcze nie wierzę, że to może się udać. Szczyt Humboldta wygląda zabójczo. Lodowiec jest niezwykle piękny. Nasycenie od jasnoniebieskiego do granatu wygląda niesamowicie. Olbrzymi jęzor wylewa się na skały i tam zastyga zwieszając się ku przepaści. Budzi respekt taki olbrzym żyjący własnym życiem. Glacjolodzy mówią, że wkrótce może go tu nie być. Wyraźnie widać jak topnieje w palącym słońcu i słychać wibracje płynącej wewnątrz wody. Po raz pierwszy w życiu ubieramy raki i związani liną stawiamy pierwsze kroki na lodowcu. Dopiero z góry widać jak kruchy jest ten masyw, ile ma szczelin, pęknięć i niezwykle malowniczych dziur. Zostawiamy plecaki i raki przed atakiem szczytowym. Pogoda załamuje się i dookoła zaczyna napływać mgła. Wspinamy się szybko na szczyt wciąż nie wierząc, że jednak się uda. Kiedy na szczycie pozujemy do zdjęcia i zgodnie z wenezuelską tradycją krzyczymy na całe gardło 'Cumbre' czuję wibracje emocji. Udało się! Chociaż do samego końca byłam przekonana, że ktoś (zapewne ja) ulegnie chorobie wysokościowej.

Czytałam ostatnio o facecie, który wspiął sie na K2 i na szczycie płakał jak dziecko - nie dlatego, że udało mu się zdobyć szczyt, ale dlatego, że ta męczarnia wreszcie się skończyła. Znam to uczucie... ale on chyba nie wiedział, że jeszcze trzeba zejść na dół?

p.s. teraz nudzimy się w namiotach czekając na obiad. Zjemy wspólnie z glacjologami, którzy zostali brutalnie pozbawieni żywności. Na 4000m krowy wdarły się do namiotu i pożarły wszystko co dobrze pachniało - pozostałą żywność zniszczyły. Początkowo myśleliśmy, że za tę katastrofę odpowiedzialne są dzikie psy, jakich w okolicy nie brakuje, ale zrobiliśmy krótkie śledztwo i po kupie poznaliśmy, że to jednak krowy...

14 lutego 2011

PICO HUMBOLDT NA WALENTYNKI

Zwariowany dzień. Dziś rano Dietter wyrzucił nas z posady! W walentynki! Jeszcze wczoraj mówił Nataszy, że jesteśmy jego przyjaciółmi, że może spokojnie z nami iść na 6-cio dniowy trekking na Pico Bolivar, a dziś takie coś. Jej też się oberwało, zagroził, że jak pójdzie z nami to najprawdopodobniej to się źle dla niej skończy, a on jej wtedy na pewno nie pomoże. Wszystko dlatego, że nie zgodziliśmy się na trekking z podobno najlepszym w Meridzie przewodnikiem. Nie dość, że omówione wcześniej warunki nagle straciły na ważności, to jeszcze cena wzrosła podwójnie, a ten przewodnik gadał jak najęty wyśmiewając nas i wszystkie nasze sprzęty i chełpiąc się, że studiował w Austrii i jest tak wspaniały, mądry i silny, że nie do wiary. Za żadną cenę nie poszłabym z nim w góry, szczególnie, że nie był w ogóle przygotowany - nie miał sprzętu - lin, uprzęży i mówił, że musimy najpierw zapłacić, żeby on mógł to kupić! Dietter się wnerwił, bo prowizja za polecenie frajerów przeszła mu koło nosa...My się zmartwiliśmy, bo nie dość, że nas wyrzucił (małe piwo w turystycznym mieście, ale niezbyt miło) to jeszcze w zasadzie pożegnaliśmy się z trekkingiem.

Omijajcie szerokim łukiem posadę Swissa w Meridzie. Trzy kroki dalej jest Alemania gdzie Panie są miłe, przewodnicy Was nie wyśmieją, wycieczki będą o połowę tańsze i nikt Was nie wyrzuci tylko dlatego, że nie daliście się nabrać - paskudny, zdradziecki Ditter - a jego dziadek mieszkał w Szczecinie!

Wszystko skończyło się dobrze i na walentynki kupiliśmy sobie trekking na Humboldt - jest tylko 50m niższy od Bolivaru, a nie trzeba być zaawansowanym wspinaczem żeby się dostać na szczyt. Na początek to będzie wystarczające wyzwanie zważywszy na wysokość. Poza tym zamiast 6 będzie 4 dni, a my już dwa mamy poza planem (spóźnienie na autobus w Mochimie i dzisiaj). Panie w naszej nowej cudownej posadzie Alemania wszystkim się zajęły i okazało się, że spokojnie za normalną cenę można iść w góry. Z przewodnikiem, sprzętem i wyżywieniem wyszło nam po 50 dolarów dziennie na głowę. Bolivar odpuściliśmy, bo trzeba mieć trochę większe pojęcie o wspinaczce niż my obecnie mamy - jak się poduczymy to wrócimy...

13 lutego 2011

KARAIBSKI SEN O DELFINACH

Scooby Doo i Gringo de la Montana to miejscowi dziwacy – jeden bardziej pijący, drugi ekscentryczny. Obu już poznaliśmy chociaż jesteśmy tu dopiero od wczoraj. Siedzimy w Cafe del Mar pełni owoców morza i piwa Polar Bear. Sylwia śmieje się, że jest godzina 20 – Karaiby – ciemno i cisza – a najliczniejsze i najbardziej egzotyczne na tej plaży są psy (jeden z rozdartym uchem, drugi bez sierści, trzeci kostropaty). Powietrze pachnie krewetkami w sosie czosnkowym...

Wojtek chce być więcej wzmiankowany w moim blogu – nie ma sprawy – więc piszę – naturalnie... Czasami jak czyta to mu miło jak się pojawia jako postać drugoplanowa – tak mi tu mówi, więc oddaje mu cześć za poduczenie się hiszpańskiego co niezykle ułatwia pobyt w Wenezueli. Czasami niewielkim utrudnieniem jest fakt, że miejscowi udają, że go nie rozumieją, ale w większości przypadków udaje się dogadać. Sylwia mówi, że Wojtek wygląda jak różowy delfin ;0. Faktycznie pięknie się opalił – po wenezuelsku, ale nic go nie boli i nie jest poparzony.

Jesteśmy tu od wczoraj – dotarliśmy z przygodami – taksówkarz wysadził nas na dworcu, skąd ruszyliśmy w miasto jak objuczone osły. Tu było inaczej – każdy nas zaczepiał, uliczki jakieś takie podejrzane, daleko w pierniki i przede wszystkim ciężko. W końcu dotarliśmy na plażę z zamiarem zatrzymania się w polecanych 7 delfinach, aż tu w pierwszej kafejce widzimy Sylwię i Radka z Wrocławia. Ledwie ich pożegnaliśmy trzy dni wcześniej w Ciudad Boliwar, a tu siedzą na plaży i czekają na nas ;). Świat jest mały, a plaża w Santa Fe jedna...

Piaszczyste plaże, malownicze zatoczki, kryształowa woda, niezamieszkałe wyspy porośnięte gigantycznymi kaktusami – dokładnie tak wyobrażalismy sobie Karaiby. Jest po sezonie – cisza i spokój – troche wieje nudą, ale my chcemy się nudzić i leżeć, i nic nie robić – pić piwo, jeść rybki... Sylwia i Radek polecają łódkę, więc kupujemy pływanie łodzią za niecałe 20zł dziennie (z wliczonym lunchem). W wypożyczonych maskach oglądamy rafę i plażujemy wciaż zmieniając miejsce – laba. Delfinów tu tyle, że aż piszczymy z uciechy. Co kawałek zwalniamy żeby zmienić się w szalonych paparazzi, a mnie z podniecenia nie udaje się nagrać filmu. W pewnym momencie Sergio zatrzymuje łódź i krzyczy – do wody! Bez namysłu wskakujemy (trochę się boję, ale ciekawość silniejsza...). delfiny niestety nie chcą się z nami bawić, ale pod wodą słyszymy jak gadają do siebie – wrażenie piorunujące – zupełnie jak w filmie – adrenalina niemal paraliżuje ruchy. W pewnym momencie cała grupa wyskakuje tuż przy nas – Sergio, jedyny przytomny, który wychował się w Santa Fe – robi zdjęcie. My absolutnie zauroczeni – to nie wyreżyserowany scenariusz – to prawdziwe morze i najprawdziwsze na świecie delfiny – nie dają się pogłaskać, ale można je z bliska podglądać i usłyszeć, a to rozbudza apetyt, że aż strach...

12 lutego 2011

MANIANA

Ale odjazd. Siedzę na plecaku. Tuż nad głową bębni głośno latynowska muzyka. W ciemności autobusu pędzącego krętą drogą czuję jak pali mnie twarz spieczona popołudniowym słońcem. Powinniśmy już jechać nocnym do Meridy, a wracamy z powrotem do Santa Fe. Nasz nocny według rozkładu miał odjechać o 7:30, a pojechał o 6 (15 minut temu). Na pytanie co teraz, usłyszeliśmy praktyczną, niepozostawiającą wątpliwości informację: 'maniana' – czyli jutro.

Wenezuela... a dla nas kolejny dzień na plaży. Dziś rano Sywia pojechała w kierunku Polski (a właściwie do Caracas). Teraz zostaliśmy w trójkę z nikłą szansą na spotkanie z Romą przed powrotem do domu. Jesteśmy dokładnie w połowie przygody i jak wszystko pójdzie dobrze w poniedziałek wyruszamy w Andy na Pico Bolivar. Jutro wieczorem zamieszę (mam nadzieję) fotki i wpisik z Karaibów oraz resztę zdjęć z Orinoko – do plażowej kafejki nie mam już serca.

10 lutego 2011

SPOKO ORINOKO

Wyobraź sobie obszar wielkości Belgii (30.000km2) porośnięty lasem deszczowym, gdzie moskity gryzą jak szalone, w większości miejsc nie stanęła ludzka stopa, motyle są wielkości dłoni, a niezliczone ilości papug drą się w niebogłosy rano i wieczorem. To Delta del Orinoco, której kanały wlewają się do Atlantyku na obszarze 360km. Miejscowi ludzie – Warao, niewiele potrzebują do życia – dach nad głową, hamak, miska, łódź i skromne ubranie – tak wygląda dobytek większości Indian z nad Orinoko. Utrzymują się głównie z tego co sami złowią i z handlu rzeźbami i plecionką. Dla nas trzy dni laby w wąskim, niewidocznym kanale w ośrodku, który obejmował trzy małe domki z gliny i trzciny. Dookoła nas kraby, ptaki, motyle, pająki, moskity i rozmaite robale, których nazw nie znam. Trzy dni na łodzi motorowej – o której twardości nikt nie wspomniał, a tyłek odczuł mocno. Łowienie pirani i podglądanie świata odmiennej fauny i flory – nocna wycieczka łodzią i pierwszy pyton w naturze. Było tak intensywnie, że siedząc teraz na plaży w Mochimie, aż trudno mi to zebrać w jakąś bardziej zharmonizowaną całość.

Po pierwszej wycieczce łodzią wpłynęliśmy w ciemną czeluść naszego bocznego kanału i po dłuższej chwili zobaczyliśmy płonące świece na pomostach łączących domki. Wyglądało to doprawdy niesamowicie. W domku obok poznana w Ciudad Boliwar Stephania z Indiany – co za zbieg okoliczności! Muzyka w sali wspólnej (w pierwszej chwili klimatyczna, na dłuższą metę absolutnie nie do zniesienia) i dwa małe nietoperze latające przy kolacji. Wszystkie atrakcje i zmęczenie materiału zcięły nas z nóg. Mieliśmy się wyspać, ale obudziły nas o świcie hordy papug, które z niewiadomego powodu latają parami i robią straszny rwetes (one wszystkie nie mogą być przecież nierozłączki). Później dzień pełen wrażeń i zaopatrzenie całego obozu w stos piranii, łowionych przez pół dnia w potwornym upale. Potem kolejna wycieczka łodzią, kąpiel w Orinoko i oczekiwanie na różowe delfiny – zgodnie z sugestią Sylwii i Radka, czekaliśmy wieczorem przy zachodzie słońca, żeby były różowe, ale doczekaliśmy się tylko łodzi z handelkiem. Po kolacji nieoczekiwany zwrot akcji i nocna wycieczka łodziami pod rozgwieżonym niebem. Nieco przerażające tak pędzić w nieznaną ciemność kiedy dookoła skaczą jakieś małe rybki – chyba nie piranie?? Ostatniego dnia mieliśmy przejść się do dżungli, ale wstaliśmy o 4:50 na wschód słońca – marudziliśmy bardzo, ale było warto, bo zobaczyliśmy różowe delfiny i to tak całkiem blisko ze 2m od łodzi ;), po południu Sylwia wypatrzyła kolejnego i już taki różowy nie był – więc jak chcecie zobaczyć te różowe to musicie je oglądać o wschodzie lub zachodzie słońca ;). A teraz już musze kończyć, bo przyszedł Gringo de la Montania i gadamy...

05 lutego 2011

IN THE MIDDLE OF NOWHERE - RORAIMA

Dzien pierwszy
Zapach ziemi zmoczonej przelotnym deszczem. Wiatr we włosach na ogromnym niezamieszkałym plaskowyżu wielkości Polski. Przed nami i za nami jedyna droga wydeptana przez turystów, prowadząca do majaczącego w oddali masywu Roraima. W takich chwilach liczy się tylko tu i teraz. W głowie pustka, po raz pierwszy od wielu dni nie myślę o niczym – wszystkie problemy zostają na granicy Parku Narodowego Canaima.

Dzien drugi

Przed nami 5 dni marszu. Mamy szczęście i słońce chowa się za chmurami, pada przelotnie, ale intenswnie, a my spokojnie idziemy przed siebie. Bez telefonu, bez zegarka – cywilizacja została 600km za nami, a czas biegie własnym rytmem wyznaczany wschodem i zachodem słońca. Ciekawe czy tak się czują prawdziwi Indianie? Nieznający lub niechcący poznać tempa życia współczesnego świata? Kiedy tak idziesz przed siebie i nic już nie możesz zmienić, niczego więcej zabrać, ani niczego zostawić – przestajesz planować. Przed tobą tylko cel – wspiąć się na górę. I są też muszki puri – puri. Maleńkie wścibskie stworzonka pozostawiające krwawe bardzo swędzące plamki na każdym nieosłoniętym fragmencie ciała.

Dzień trzeci

Jest środek nocy. Śpimy w jaskini na szczycie Roraimy (2810m n.p.m.). Obudziłam się za potrzebą i teraz swędzące ranki po muszkach puri-puri nie pozwalają mi zasnąć. Roraima jest niesamowita 44km2 powierzchni, która mogłaby posłużyć za scenerię do każdego filmu science fiction. Wszystko tu wygląda jak ruiny jakiegoś starożytnego miasta owianego mgiełką tajemnicy i magią indiańskich wierzeń. Endemiczne rośliny, niesamowite formy skalne, mniejsze i większe jeziora z wodą deszczową, kryształy i gruboziarnisty różowy piasek – Roraima jest jak zaginiony świat.

Dzień czwarty

Wstaliśmy o świcie, ale niestety niebo zasnuło się mgłą i z widoków nici. Po śniadaniu pakujemy manatki i postanawiamy jednak spróbować szczęścia. Wychodzimy na najwyższy punkt Roraimy i przez okienka we mgle podziwiamy widoki. Już sama wysokość i przestrzeń robią wrażenie. Po kilkunastu minutach mgła szczelnie okrywa najwyższe skały i zaczyna siąpić. Niechętnie schodzimy na dół, ale za to z mocnym postanowieniem, że jeszcze tu wrócimy. Podczas lunchu w base campie u podnóża Roraimy brazylijczycy pytają nas czy w Polsce mamy Tepui – czyli góry stołowe. No mamy – pewnie! W Polsce mamy wszystko – tylko o połowę mniejsze ;).

Dzień piąty

Ale abstrakcja. Siedzimy od dwóch godzin w San Francisco czekając na autobus i nie wiedząc jeszcze wtedy, że się spónia, bo mają 40 minutową kontrolę bagażu. Jakiś pijany facet gada do nas po hiszpansku i wcale mu nie przeszkadza, że nic nie rozumiemy, ani że nawet nie chcemy się dogadać. On sam ledwo mówi, a nawet ledwo stoi. Ten trekking chyba nie był taki łatwy jak nam się zdawało. Nogi bolą tak bardzo, że samo wstawanie jest cierpieniem. Przejście Gran Sabana to 100km w obie strony – nie w kij dmuchał. I tak mieliśmy szczęście, że nie było słońca, bo wczoraj na ostatnim podejściu tak nas dopiekło, że czuliśmy się jak na Sacharze. A jak autobus nie przyjedzie zostaniemy w San Francisco na zawsze...

p.s. W barze w San Francisco poznaliśmy chopaka z Mieszkowa pod Szczecinem (nie mamy pojęcia gdzie ten Mieszków, ale trzeba będzie sprawdzić na mapie). W każdym razie gość ma niezwykłe hobby – łowi ryby akwariowe! Tak, tak takie do akwarium – mają specjalne sieci, pojemniki do samolotu i tlen. Myślę, że to super potem patrzeć na te ryby i myśleć: 'Tę złowilem w Wenezueli w 2011, tę w Maroko w 1994, a tę w Egipcie w 2007...”