Zainspirowana islandzkimi
sagami...
Była
sobie raz grupa Dziewięciu. Dwoje z jednego Kórnika śpiących pod
jednym granatowym namiotem, Mariusz, syn Wojciecha i Haliny, zwany
także jako Piriformis Vöðva i jego wybranka
Patrycja córka Stanisława i Ewy, o której mówiono Meistari
Maraþon, oboje o silnej woli i niezłomności. Dwoje kolejnych, w
partnerstwie których wzajemna miłość przewyższa wzajemne
potrzeby, a jedno z dalekiego południowego-wschodu, a drugie z
północnego-zachodu zrządzeniem losu spotkali się w Swarzędzu.
Mowa tu o Macieju synu Janusza i Doroty, znanym jako Hjól Þjónusta
i Dorocie Conqueror á Efst córce Jana i Danuty. Córka Macieja i
Ali Sylwia ég Gef álit Mitt, syn Zbigniewa i Jadwigi Paweł
Skyndihjálp Kit oraz córka Ryszarda i Ewy Asia Móðir Allra to
trzej wytrawni kompanii. Każde z nich inne, lecz połączeni. Jedno
pachnidła mające, drugie z wieży, a trzecie roślinność znające,
w ten sposób fach swój zdradzili. Ich Troje zajmowało namiot
fioletowo-różowy niemal w kolorze purpury. I Dwoje ostatnich
opowiadających tę Sagę z perspektywy żółtego namiotu to
Bartłomiej Særðir syn Wiktora i Janiny oraz partnerka jego Anna
Marabou córka Ryszarda i Hanny. Wszyscy ci zacni rowerzyści
wyprawili się do dalekiej Islandii w brzuchu żelaznego potwora,
który uniósł także ich nadbagaże. Nie zważając na różnice
ich dzielące oraz to, że się dobrze przed wyprawą nie znali, o
panujących warunkach wyspiarskich z kpiną myśląc, wyruszyli o
świcie w nieznane. Tak zaczęła się ta saga deszczem i potem
spływająca, wyjąca wiatrem spychającym do rowu, lecz pięknem
otaczającej natury niezapomniana.
Dnia
pierwszego miejsca znaleźć sobie nie mogli, z lotniskowej hali
przegonieni przez szpetne sprzątające polskiego pochodzenia, które
brzydkich wyrazów nadmiernie używając zbudziły ich ze
snu płytkiego. Po długim namyśle sprzęt skręcili i w siąpiącym
deszczu udali się w stronę Reykjaviku. Była 5 rano, ale ku ich
zdziwieniu na świt się nie zanosiło i tak samo jasno było dobę
całą, każdego dnia, a noc od dnia poznać można było po wyraźnym
ochłodzeniu. Kilka godzin jechali w milczeniu o śnie tylko marząc,
a jedynie batony energetyczne zasnąć im nie pozwalały. Mnogość
skrzyżowań i rozjazdów na przedmieściach zaskoczyła ich nieco i
rozdzielili się przypadkiem, ale w tym mieście wspaniałym jest
tylko jedno miejsce, gdzie backpaker-a spotkać się może i tam też
się wkrótce odnaleźli, a i na przyszłość postanowili się
bardziej pilnować.
Późnym
popołudniem posiliwszy się, znacznie zapasy uszczuplając, zażywszy
siarką śmierdzącej kąpieli ruszyli na północ w stronę fiordów.
Prędkość ich była licha. Po 68 długich kilometrach przodujący
Piriformis Vöðva i Meistari Maraþon zostali zawróceni z drogi
wprost do pięknej kamienistej zatoki, która wszystkim do gustu
przypadła, bo już sił w nogach brakło. Tam pierwszy swój obóz
rozbili, rozkoszując się pięknem przyrody i ptaka ugotowali w
źródle gorącym, bo takich w dalekiej Islandii podobno nie brakuje.
Następnego
dnia deszcz nie opuszczał podróżników, ale padało przelotnie z
lekkimi przejaśnieniami. Droga była dobrze utwardzona i jechało
się lekko w dół i wolno pod górę. Posuwali się nieśpiesznie
niczego nie zwiedzając, bo też i niczego po drodze nie było. Droga
w deszczu wlokła się niemiłosiernie, aż w końcu z za zakrętu
wyłoniła się stacja. O, ta przerwa w ciepłodającym przybytku z
lodami, ciastami i kawą nie zachęciła ich do dalszej podróży... Szybko
przewertowawszy mapę zweryfikowali plany i wyznaczyli nowe, bliskie
miejsce postoju, takie które zapewniłoby komfort kąpieli. Niestety
opuścili znany już sobie szlak i stanęli w obliczu stromego,
szutrowego wzniesienia. Bieda ich pełnym brzuchom i zmęczonym
mięśniom! Warto jednak było zachodu, bo widok na dolinę był tak
wspaniały, że tylko blasku zachodzącego słońca tam brakowało. W
oddali ze szczytu wzgórza zobaczyli zagospodarowany teren i z górki
na pazurki zjechali w dół trzymając języki za zębami. Równo
przystrzyżona trawa, po porzedniej kamienistej nocy, wydała im się
luksusem, ale radość długo nie trwała. Gospodarstwo bowiem, nie
cierpiało na dostatek wody, a i miejsca na obmycie całego ciała
nigdzie nie było. Za to w szopie naprzeciw obozu weselisko się
odbywało, ale podróżnikom szczęścia i tym razem brakło. Nie
zaproszono ich na zabawę wódką i jadłem częstując, a poproszono
jedynie o zmianę miejsca postoju ze względu na planowane hałasy i
tańce. Chcąc nie chcąc przenieśli sie przeto bliżej jeziora z
niechęcią płacąc za wyznaczone miejsce. Szczęściem opowieści o
kosztownym islandzkim życiu okazały się mocno przesadzone, więc
stać ich było na noclegi, jedną ucztę i jadło kupione w Bonusie,
a nawet na piwo od czasu do czasu. Czwartego dnia rano Piriformis
Vöðva i Meistari Maraþon pozostali w obozie, żegnani ze smutkiem
i przez dwa dni długie nie byli w tej Sadze. Pozostałych Siedmiu
ruszyło w interior, a czyste niebo pozwoliło im w końcu dojrzeć
słońce. Cóż jednak za drogę wybrali! Wzniesień bez liku, a
droga wyboista i usiana kamieniami większymi od dłoni. Bramy
pozamykane otwierać trza było, a następnie zamykać by owce nie
uszły. W strumieniach wartkich przyszło im brodzić, a i rowery nie
raz stromo pod górę wpychać. Zaczęły się pierwsze bolesne
upadki i strome zjazdy po kamieniach. Nic więc dziwnego, że
umęczeni po pięciu godzinach jazdy przemierzyli jedynie 37km z
prędkością 8,1km/h. W Icelanderach napotkanych podziw i entuzjazm
wzbudzali, a raz nawet pod koniec dnia z okna czterokołowca dłoń
się wynurzyła i słodkie cudowne Werthersy otrzymali w darze.
Obozowisko założyli w miejscu niezwykłym, gdzie na poduchach z mchu ciało ułożyć można było wygodnie podziwiając widok na wspaniały lodowiec Langjökull. Do północy tak siedzieli słońcem, przygodą i rumem upojeni, aż któryś na czas spojrzał i do namiotów swych się rozeszli. I znów ze słońcem niezmiennie wstali gdy już ciepło było i w długą drogę się wybrali. Interior zmieniał się niczym kameleon od poduch mchowych zielenią tchnących do gór skalistych, surowych piachem czarnym przysypanych. Pustkowie otoczyło ich ze wszystkich stron przy ostrym słońcu rażąc swym ogromem. Jedynie słupy elektryczne wszędzie stojące przypominały im o istniejącej, choć nielicznej cywilizacji, bo tylko 320 tysięcy mężnych Icelanderów ziemie te zamieszkuje, w tym wielu polskiego pochodzenia. Po kilku godzinach pośród piasków pustyni widok ukazał im się niezwykły. Słowami tego nazwać nie sposób, bo nic innego na świecie tak nie wygląda jak ta potęga wbijająca się w ląd, która cofa się pozostawiając po sobie pustkę. Lodowiec jest tak potężny i majestatyczny, że wydaje się jakby przed chwilą czarodziejską mocą zastygła uderzająca w ląd monstrualnych rozmiarów fala oceanu. Niebanalny to widok. I niezapomniany. I tak godzin parę jechali wzdłuż tej zamarzniętej lodowej ściany z podziwem, lecz z daleka na jej potęgę spoglądając. Kiedy zmęczeni dotarli w końcu do rzeki, w jej starym korycie rozbić się postanowili, bo sił już więcej nie mieli. Słońce świeciło mocno i nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy. Nad ranem wiatr wzmógł się w porywach i chmur spędził mrowie. Z każdą godziną wichura przybierała na sile i ziąb się zrobił taki, że nie było już co czekać. Szybko obóz zwinięto i ruszono w dalszą drogę. Przekroczenie pierwszej rzeki przy takiej pogodzie nie było miłą przygodą, ale dwa kolejne brody okazały się kropką nad 'i'. Przemarznięci i przemoczeni nie naradzając się nawet skrócili trasę tak, aby pod ciepłym dachem jak najszybciej się znaleźć. Wiatr dął tak strasznie, że środkiem drogi trzeba było pedałować i na wietrze się opierać jadąc pod skosem, a deszcz siekł bezlitośnie do suchej nitki przemaczając naszych Siedmiu. Kiedy więc wreszcie dotarli do chaty przy złotych wodospadach Gullfoss, z któryś ongiś miała być hydroelektrownia, szczęśliwym okrzykom nie było końca. A krzyczeć widocznie głośno musieli, bo nagle w progu pojawiło się Dwoje i znów przez chwilę Dziewięciu w Sadze było. Tamci zaś szczęśliwi i susi przybyli z kolejnymi Dwoma, których imiona zostały przez czas upływający zatarte. Nacieszyli się więc sobą na czas kawy i ciasta i znów w Sadze pozostało Siedmiu przemoczonych suszących się zawzięcie (i w ukryciu) odkrywając, że suszarki do rąk służą równie dobrze do suszenia wszystkich części mokrej garderoby w tym czapek, rękawic, skarpet, koszul, a nawet butów. Owinąwszy nogi papierem toaletowym i skutecznie je foliując przed włożeniem do mokrych butów, ruszyli z niechęcią w dalszą stronę, a przedtem jednak na souveniry się skusiwszy Bartłomiej Særðir chcąc płacić za zamówione rękawice zagubienie portfela odkrył, który to szczęśliwie przy tym zakupie mu zwrócono. Odtąd jednak przydomek on zmienił i mówiono nań w tej sadze Annars Hugar. Wielka niespodzianka czekała ich tego wieczoru, wpierw Geysirem oczy uraczyli, następnie dla ciała ucztę zdobyli. Przy śpiewach starszyzny miejscowej owcą się uraczyli, a widać Oberżyście do gustu przypadli gdyż ten basen zewnętrzny ciepłą wodą im napełnił i uraczył dostatnio nalewką pyszną z miejscowej rośliny. Tak to wieczór spędzili w parującej wodzie rozgrzewając kości i żołądki z widokiem na góry, a na grzejniku buty się suszyły. Niedługo potem do Þingvellir dojechali tam gdzie płyty tektoniczne pękły i fałszywe opowieści się snuje jakoby to można nurkować dotykając dwóch kontynetów. Tymczasem po prawdzie płyty pękły, lecz oddzielone są od siebie na dystans 7km, nie ma więc człowieka o takiej mocy, który by jednocześnie rękoma ich dwóch dotknął. Wodzie przejżystej i zimnej przesączonej do Silfry z lodowca, a 100lat z okładem to zajmuje, odmówić jednak urody nie można.
Obozowisko założyli w miejscu niezwykłym, gdzie na poduchach z mchu ciało ułożyć można było wygodnie podziwiając widok na wspaniały lodowiec Langjökull. Do północy tak siedzieli słońcem, przygodą i rumem upojeni, aż któryś na czas spojrzał i do namiotów swych się rozeszli. I znów ze słońcem niezmiennie wstali gdy już ciepło było i w długą drogę się wybrali. Interior zmieniał się niczym kameleon od poduch mchowych zielenią tchnących do gór skalistych, surowych piachem czarnym przysypanych. Pustkowie otoczyło ich ze wszystkich stron przy ostrym słońcu rażąc swym ogromem. Jedynie słupy elektryczne wszędzie stojące przypominały im o istniejącej, choć nielicznej cywilizacji, bo tylko 320 tysięcy mężnych Icelanderów ziemie te zamieszkuje, w tym wielu polskiego pochodzenia. Po kilku godzinach pośród piasków pustyni widok ukazał im się niezwykły. Słowami tego nazwać nie sposób, bo nic innego na świecie tak nie wygląda jak ta potęga wbijająca się w ląd, która cofa się pozostawiając po sobie pustkę. Lodowiec jest tak potężny i majestatyczny, że wydaje się jakby przed chwilą czarodziejską mocą zastygła uderzająca w ląd monstrualnych rozmiarów fala oceanu. Niebanalny to widok. I niezapomniany. I tak godzin parę jechali wzdłuż tej zamarzniętej lodowej ściany z podziwem, lecz z daleka na jej potęgę spoglądając. Kiedy zmęczeni dotarli w końcu do rzeki, w jej starym korycie rozbić się postanowili, bo sił już więcej nie mieli. Słońce świeciło mocno i nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy. Nad ranem wiatr wzmógł się w porywach i chmur spędził mrowie. Z każdą godziną wichura przybierała na sile i ziąb się zrobił taki, że nie było już co czekać. Szybko obóz zwinięto i ruszono w dalszą drogę. Przekroczenie pierwszej rzeki przy takiej pogodzie nie było miłą przygodą, ale dwa kolejne brody okazały się kropką nad 'i'. Przemarznięci i przemoczeni nie naradzając się nawet skrócili trasę tak, aby pod ciepłym dachem jak najszybciej się znaleźć. Wiatr dął tak strasznie, że środkiem drogi trzeba było pedałować i na wietrze się opierać jadąc pod skosem, a deszcz siekł bezlitośnie do suchej nitki przemaczając naszych Siedmiu. Kiedy więc wreszcie dotarli do chaty przy złotych wodospadach Gullfoss, z któryś ongiś miała być hydroelektrownia, szczęśliwym okrzykom nie było końca. A krzyczeć widocznie głośno musieli, bo nagle w progu pojawiło się Dwoje i znów przez chwilę Dziewięciu w Sadze było. Tamci zaś szczęśliwi i susi przybyli z kolejnymi Dwoma, których imiona zostały przez czas upływający zatarte. Nacieszyli się więc sobą na czas kawy i ciasta i znów w Sadze pozostało Siedmiu przemoczonych suszących się zawzięcie (i w ukryciu) odkrywając, że suszarki do rąk służą równie dobrze do suszenia wszystkich części mokrej garderoby w tym czapek, rękawic, skarpet, koszul, a nawet butów. Owinąwszy nogi papierem toaletowym i skutecznie je foliując przed włożeniem do mokrych butów, ruszyli z niechęcią w dalszą stronę, a przedtem jednak na souveniry się skusiwszy Bartłomiej Særðir chcąc płacić za zamówione rękawice zagubienie portfela odkrył, który to szczęśliwie przy tym zakupie mu zwrócono. Odtąd jednak przydomek on zmienił i mówiono nań w tej sadze Annars Hugar. Wielka niespodzianka czekała ich tego wieczoru, wpierw Geysirem oczy uraczyli, następnie dla ciała ucztę zdobyli. Przy śpiewach starszyzny miejscowej owcą się uraczyli, a widać Oberżyście do gustu przypadli gdyż ten basen zewnętrzny ciepłą wodą im napełnił i uraczył dostatnio nalewką pyszną z miejscowej rośliny. Tak to wieczór spędzili w parującej wodzie rozgrzewając kości i żołądki z widokiem na góry, a na grzejniku buty się suszyły. Niedługo potem do Þingvellir dojechali tam gdzie płyty tektoniczne pękły i fałszywe opowieści się snuje jakoby to można nurkować dotykając dwóch kontynetów. Tymczasem po prawdzie płyty pękły, lecz oddzielone są od siebie na dystans 7km, nie ma więc człowieka o takiej mocy, który by jednocześnie rękoma ich dwóch dotknął. Wodzie przejżystej i zimnej przesączonej do Silfry z lodowca, a 100lat z okładem to zajmuje, odmówić jednak urody nie można.
Deszcze nieustawały wraz z kończącą się wyprawą, a każdy z
Dziewięciu marzył o jeszcze jednym, co osławione na tej wyspie, a
spotkać tego do tej pory nie mogli. Przepatrzyli więc mapy i udali
się ku zachodowi w poszukiwaniu naturalnych źrodeł gorących.
Jakież było ich zdziwienie kiedy nie źródło, lecz całą rzekę taką znaleźli! Woda 40 stopni tuż obok namioty, doborowe towarzystwo i
rumu odrobinę, a na domiar szczęścia w małpim gaju porcelanka i
nie trzeba się kryć po gęstych krzakach, których na Islandii
nieurodzaj i sam na sam ze swoim człowieczeństwem pobyć nie
sposób. Po tych kąpielach spali wspaniale, tak że już wczesnym
rankiem mimo deszczu wyruszyli w dalszą drogę. Kiedy tak jasno
ciągle i tak nie wiadomo na jaką to część dnia akurat przypada.
Ostatni dzień powrotu dał im się we znaki, bo tylko Trzech
wjechało pod górę o 15% stromiźnie, reszta wpychać musiała. A wzniesień takich solidnych
było kilka, droga jednak szybko minęła, bo wjazdy mozolne były,
lecz w dół jechało się tak wybornie, że udało się nawet
przekroczyć zalecaną prędkość aż o 20km/h. Tak więc do stolicy
przybywszy postanowili na deser wielkiego ssaka zobaczyć, którego młode tuż po urodzeniu trzy metry długości liczy, a waży 450kg. I ukazał się im
płetwal karłowaty o pięknym imieniu Minke na siódmej, ósmej piętnascie,
dziewiątej, jedenastej trzydzieści, osiemnastej i dwudziestej, a
także w wielu innych miejscach...
Saga
smutno się kończy, bo następnego dnia znów na jedną noc Siedmiu
zostało. Ruszyli razem wieczorem późnym, a po godzinach kilku
skuszeni pięknie wykoszoną trawą mieli ochotę rozbić się na
jednym z 67 pól golfowych, których liczba sprawia, że Islandia
jest krajem najbardziej na świecie nasyconym takimi polami. Pojechali jednak do latarnii, a dnia następnego znów ich
było Dziewięciu. I tak ruszyli w stronę lotniska i pożegnali się
późnym popołudniem. Tym razem w Sadze zostało Dwoje, a Siedmiu
ruszyło do domów.
Marabou
i Annars
Hugar postanowili spojrzeć jeszcze ukradkiem na to, co Icelanderzy skrywają pod powierzchnią wody.
Ocean okazał się dla nich łagodny, a piękno podwodnego świata, mnogość ryb i gęste podwodne lasy zachwyciły ich dusze. Woda zaskoczyła ich przyjemną
temperaturą 11 stopni, choć pogoda na powierzchni, do czego zdążyli
się przyzwyczić, była deszczowa. Załamała się jednak
wieczorem, a w nocy przyszedł ulewny deszcz i zimny wicher znad
Grenlandii. Temperatura spadła i rankiem nie było nurkom do śmiechu. W
ulewnym deszczu wrócili do Þingvellir,
by tam zanurzyć się w dziurze pomiedzy kontynentami, w wodzie o
temperaturze 4 stopnii przy wizurze pod wodą od 150 do 300m. Życia
tam żadnego nie było ino kamieni kupę, a w jeziorze geotermalnym
nurkować się nie dało, bo dęło tak okrutnie, że fale tam były
jak na oceanie. Wrócili więc do domu i z łezką w oku zapakowali
pojazdy wierne do kartonów. Żadnej sposobności nie mieli, aby
wracać inaczej niż transportem miejskim. I tak oto kończy się ta
Saga, z myślą jakże wspaniałą, o kolejnej islandzkiej opowieści
opiewającej przyszłe przygody Piriformis Vöðva, Meistari Maraþon,
Hjól Þjónusta, Conqueror á Efst, ég Gef álit Mitt, Skyndihjálp
Kit, Móðir Allra, Særðir vel Annars Hugar i Marabou.
Powstało to po czasie długim jeszcze jedno wspomnienie. Piriformis Vöðva tak Islandię wspomina:
Powstało to po czasie długim jeszcze jedno wspomnienie. Piriformis Vöðva tak Islandię wspomina: