PRZEZ INDIE DO NEPALU I Z POWROTEM

Ten blog powstał, by na zawsze uwiecznić wspomnienia z wyprawy do Indii i Nepalu. Niepostrzeżenie stał się częścią mojego życia. W korowodzie codziennych zdarzeń i spraw do załatwienia znalazłam w końcu miejsce na odnalezienie samej siebie.



10 lutego 2016

TANZANIA FROM THE BOTTOM TO THE TOP

Do Tanzanii polecieliśmy, bo Paweł napisał, że można tam popływać z Whale Sharkami :) Przypomniało nam się też, że Michał i Britt ostatnio wspinali się na Kilimandżaro i pomyśleliśmy, że może my też tak chcemy. No i tak się to wszystko zaczęło...

Tanzania ten kolorowy świat jest 3 razy większy od Polski. To kraj z największą koncentracją dzikich zwierząt na kilometr kwadratowy, jest ich ponad 4 miliony (430 gatunków i podgatunków). No i mają największy oraz zdecydowanie najdroższy szczyt Afryki, w związku z czym zostaliśmy zdobywcami (z przypadku) prawie sześciotysięcznika. Jeśli oglądaliście Króla Lwa to znacie też parę użytecznych słów w Suahili!
Mafia Island - Big Blu Diving Centre
To jest takie miejsce jak lubię! Nie ma turystów, za to jest fantastyczna atmosfera! Nurkowania są rewelacyjne - piękne rafy i olbrzymie groupery - tak gigantycznych nie widziałam nigdy w życiu. Na nurkowania pływamy tradycyjnymi łodziami z drzewa mangrowca, wracamy na żaglach, kolacje jemy wszyscy wspólnie w barze na plaży, a śpimy w wypasionych namiotach, w których są normalne łóżka z czyściutką pościelą, a dla wymagających wewnątrz jest wiatrak - jakby było za ciepło :)
Wybieramy się na snorkeling z rekinami wielorybimi i myślę, że będzie jak zwykle. "Ojej były tu wczoraj i pewnie będą jutro, a dziś gdzieś popłynęły...", ale wszyscy zeznają, że je widzieli i było ich mnóstwo, więc jest jakaś nadzieja. Płyniemy łodzią i pierwsze 15 minut dłuży się niemiłosiernie, patrzę na wodę, ale z każdą minutą nadzieja na spełnienie największego w życiu marzenia staje się coraz mniejsza.

Jestem człowiekiem małej wiary!
Nasz przewodnik krzyczy, że je widzi, kiedy my jeszcze nie możemy zobaczyć tych potężnych, leniwych ciał żywiących się planktonem. I w końcu widzimy płetwy wystające nad wodę - rany Boskie one faktycznie tu są! Siedzimy na brzegu łodzi - po trzy osoby z każdej strony i mamy skakać na hasło: GO! Podpływamy tak blisko, że gołym okiem widać półmetrowy otwór gębowy i... słyszymy pierwsze "GO!", ale nikt nie skacze :) GO! GO! GO! i skaczemy w amoku wszyscy razem, widzę mnóstwo bąbelków, a po chwili ogromna, śliczna ryba przepływa na wyciągnięcie ręki. Nie zastanawiam się ani chwili, odpalam kamerę i macham z całych sił płetwami żeby nagrać i mordkę i oko, a tu nagle niespodziewanie z drugiej strony mija mnie drugi rekin! Jest o niebo większy od pierwszego, a zaskoczenie jest tak duże, że piszczę pod wodą, kamera rejestruje przepływający kształt i już nie wiem nawet co nagrywam tak duże są te emocje! One się nas w ogóle nie boją, ale też nie mają czego, bo rekinie dziecko jest tylko ciapkę większe ode mnie :) Czasami kiedy wracamy na łódź śmiejemy się sami z siebie, bo kiedy my w zapale patrzymy w jedną stronę, one spokojnie pływają tuż za naszymi plecami. Na koniec wyczerpani, ale wciąż nienasyceni obiecujemy sobie nawzajem, że to już będzie ostatni raz. Powtarza się to tyle razy, że w końcu na rekinim żerowisku zostaje tylko nasza łódka. Emilie zostaje na łodzi i trochę jej teraz zazdroszczę, bo widziała jak się nagle wokół nas zakłębiło od płetw grzbietowych i ogonowych. Dostałam się między dwa rekiny - jeden po prawej, drugi po lewej - nie ważne, że pięty do krwi obtarte, płynę co sił w nogach, żeby jak najdłużej być z rekinami i nagle pode mną widzę mnóstwo małych rybek. Kolejny rekin? - przemyka mi przez głowę, ale nie mam czasu się zastanowić, bo widzę już wielką otwartą paszczę :) O rany! Weźmie mnie chyba na barana!!! Odpycham go więc żeby raczył zauważyć, że tam jestem, a on spokojnie wynurza się tuż przede mną i chwilę później wszystkie odpływają. Krzyczę z emocji - nawet mi się nie śniło, że to tak może wyglądać. I co ja teraz zrobię - spełniło się moje największe marzenie i teraz nie mam nowego :))

Kilimanjaro - Whisky Route (Machame nie brzmi aż tak fajnie :))
Dzień 1: Machame Camp - 3000m. Czas przejścia 12:00 - 16:30 [4,5 godziny]
Mijamy przeróżne endemiczne rośliny, wielkie paprocie i ogromne rozrośnięte mchy zwisające z drzew. Maszerujemy z małymi plecakami, w sandałkach, prostą i wygodną ścieżką. Popijamy wodę, gawędzimy, a na środku ścieżki spotykamy małego kameleona. Robimy zdjęcia kwiatkom i bardziej przypomina to spacer niż treking wysokogórski. Dzisiaj spotkaliśmy 4 kolegów z Polski. Po drodze mijają nas tragarze. Niosą wszystko: przenośne toalety, namioty mesy, garnki, szklanki, świece no i oczywiście nasze bagaże. Pierwszy kemping kompletnie nas zaskakuje. Jest kilka toalet, dom, w którym musimy się podpisać i namioty jak okiem sięgnąć. Mnóstwo ludzi i bzyczy tu jak w ulu. Na każde dwie osoby przypada dwóch przewodników, kucharz i kelner oraz co najmniej 6 porterów (z nami było łącznie 10 osób: Junia, Lameck, Michael, Hemedy, Ewara, Yona, Denis, Panga, Victa, Yonna i Michael). To dlatego kiedy przychodzimy namioty są już rozbite, a nas czeka miska z ciepłą wodą i mydełko. No świetnie, ale gdzie my jesteśmy? Jeśli liczycie na hardcorowe podejścia, wspinaczkę i/lub romantyczne wieczory to na pewno nie tutaj! Chociaż widok na szczyt jest całkiem ładny.
Na obiad dostajemy zupę ogórkową - mamy stół i obrus! Następnie pięknie ułożone na tacy wjeżdżają rybki z zapiekanymi ziemniakami, sałatka z pysznym dressingiem, a na deser dojrzałe avocado. Nasz kucharz o wdzięcznym i wpadającym w ucho imieniu Panga jest mistrzem kuchni!

Dzień 2: Shira Camp - 3845m. Czas przejścia 8:00 - 13:30 [5,5 godziny]
To najdziwniejszy trek na jakim byłam! Dzisiaj droga zdecydowanie nie na sandały. Przyroda zabójczo piękna - jest wspaniale. Widzieliśmy kilka małych tanzańskich myszek z paskami na grzbiecie, a lunch jadł z nami mój rafiki - czarny ptak, taki krukowaty siedział mi za głową, skrzeczał i czekał tylko na resztki kurczaka z mojego lunch boxa. Shira Camp to wielkie pole namiotowe, a podobno mamy szczęście i to nawet nie połowa tego co tu może być! Kibelek to taka spora chałupka z wykafelkowanymi kabinami - no wielka kultura jak na tę wysokość! Siedzimy w naszym namiocie - mesie i cieszymy się, że przyszliśmy przed deszczem. Najbardziej przydatną rzeczą, którą tu zabrałam, jak do tej pory są koreczki do uszu :). Bartka dziś bolała głowa - na 6. No i niestety jest dość zimno, za to obiady pycha - dzisiaj mamy wołowinę z warzywami, a na deser... MANGO!

Dzień 3: Barranco Camp - 3960m . Czas przejścia 8:15 - 15:00 [6,45 godziny]
Nie wiem która nad ranem, w obozie cisza jak makiem zasiał. Nad nami piękne rozgwieżdżone niebo i imponujący widok na ośnieżone Kili (wiem, bo wyszłam do kibelka). Przeszliśmy dziś przez Lover Tower 4640m, najpierw padał deszcz, potem grad i śnieg. Schodziliśmy po ośnieżonym, błotnym wodospadzie kompletnie przemoczeni. Nasze kurteczki nie dają rady takiej ilości wody przez tyle godzin. Do obozu przyszliśmy wyczerpani - jak na taką komercję jest to jednak niezłe wyzwanie - nie kondycyjne, ale wydolnościowe. Miałam potworny ból głowy, a potem zaczęły się wymioty, ale saturacja u mnie była dobra 95%, a u Bartka słaba 75% i mam nadzieję, że mu nie spada. Dalsza wspinaczka stanęła pod znakiem zapytania. Na szczęście teraz czuję, że jutro jednak pójdziemy wyżej! Możemy teraz iść na 4800 i jutro od razu atakować szczyt (taka jest propozycja przewodników), albo poddać się dalszej aklimatyzacji na tej samej wysokości. Zdecydujemy rano.
Victor (kelner - pomocnik kucharza) zmartwił się bardzo, że zachorowałam i mówił mi "womiti normal here - tomorrow better - don't worry - be free" i miał rację. Wymiotowało pół obozu, od czego wcale nie zrobiło mi się lepiej. Wszystko przemokło i teraz się suszy - część na nas, część rozwieszona gdzie się dało, najgorzej z rękawicami. Poza tym jest bardzo zimno. Kilimandżaro chyba próbuje nas odstraszyć, skutecznie, bo dziś po raz pierwszy pomyślałam: "a na co mi to potrzebne"...
Na obiad Bartek jadł spaghetti (makaron kolanka), a na deser był ananas, a ja jadłam owsiankę i... po chwili drugą owsiankę, bo pierwsza mi uciekła :D

Dzień 4: Karanga Camp - 4035m . Czas przejścia 8:30 - 12:30 [4 godziny]
Dziś jest nieźle chociaż rano Baranco wall wyglądała jak nie do przejścia. Jeśli natomiast mijają Cię setki porterów, którzy niosą ciężkie bagaże na głowach lub na szyi to nie wypada jęczeć, że jest jedna ściana do przejścia i uścisk Kilimandżaro do pokonania. Niestety końcówka trasy też jest "pod górkę", ale tam poganiani zapowiedzią deszczu byliśmy bardzo szybcy :) Przewodnicy namawiali nas żeby jednak iść dalej i wyżej , ale Mzungu jest dziś zbyt zmęczone. Czekamy na lunch, głowa nie boli, a ja pierwszy raz w życiu ogoliłam nogi na 4000m :). Nad płaskowyżem przelewają się gromy, burza z gradem i piorunami od czterech godzin, podziwiam tych którzy jeszcze dziś dotrą do Barafu, ale też tym biedakom współczuję! Po drodze mijaliśmy nawisy zastygłej lawy, pod nimi jaskinie z bujną roślinnością. Wilgoć jest tu w każdej dziurze. Kiedy mgła opada, a czasem na chwilę wychodzi słońce, obóz od razu odżywa. Ludzie wychodzą z namiotów, a z chmur wyłania się szczyt Kilimandżaro. Masyw tej góry jest aż przerażający...
Zabijamy czas leżąc, śpiąc, albo grając w sudoku (przepisałam sobie z telefonu, bo oszczędzam baterie). Padało całe popołudnie, a teraz jest taka mgła, że myślałam, że nie trafię z kibelka - całkiem serio!

Dzień 5: Barafu Camp - 4640m . Czas przejścia 8:15 - 11:45 [3,5 godziny]
Jeden z naszych porterów musiał się dziś z nami pożegnać i zejść na dół - miał problemy z sercem. Ruszamy, więc w pomniejszonym składzie. Przed nami wije się wysokogórska ścieżka zapełniona kolorowymi punktami. Turyści, przewodnicy, a nawet porterzy suną do przodu noga za nogą. Wdech - wydech, wdech - wydech. Pole - Pole Kilimandżaro... Z mgieł wyłania się górski masyw pokryty jęzorami lodowca. To już tak blisko, a jednak przerażająco daleko. Ludzie wymiotują na trasie, a niektórzy nie mają siły chować się żeby zrobić siusiu - ciężko jest chyba każdemu. Podobno to przez pogodę. Nam się udało przyjść przed deszczem, ale jeszcze pół godziny i byłoby kiepsko. Siedzimy w namiocie mesie, bo cały czas leje. Na obiad była zupa grzybowa i ziemniaki z warzywami. Tymczasem wszystko mamy suche, jesteśmy zwarci i gotowi i w sumie to moglibyśmy już wychodzić!
Na tej wysokości jesteśmy od 6 godzin. Faktycznie ciężko się tu oddycha. Sporo śpimy, bo atak szczytowy dziś w nocy i trzeba odpocząć, ale budzimy się często - nie można spać na boku, ani z głową w śpiworze, bo brakuje tlenu. Oby pogoda się nie zmieniła na gorszą, dzisiaj wieje i oczywiście pada :) Na obiad zjadam górę makaronu, dobre jedzenie pomoże nam pokonać tę śnieżną, niedostępną piękność, skrywającą się w woalu mgieł. Najwyższa wolnostojąca góra świata - dach Afryki - czynny wulkan / te nazwy mnie osłabiają! Kiedy na chwilę się wypogadza licytujemy się z innymi turystami, o której kto wychodzi. O 18:00 nadchodzi czas do spania. Za cienką ścianką namiotu ściana mgły - Lala Salama może za parę godzin będzie lepiej?

Dzień 6: Summit Day - Uhuru Peak - 5895m. Czas przejścia 23:30 - 17:00 [17,5 godziny]
1255m w górę i 4265m w dół i omijamy dzień 7 oraz Mweka Camp 3100m!

No i oczywiście zaspaliśmy! O 23:00 budzi nas Victor "Hello, water to wash" - kompletna abstrakcja - chwilę później poły namiotu rozchylają się i na tacy wjeżdża przed nos gorąca herbata i ciasteczka. Nie mogę jeść, ale wiem, że za parę godzin będę głodna, pakuję więc mnóstwo ciastek do kieszeni, a do termosu wsypuję potężną dawkę cukru. Wychodzimy spóźnieni o pół godziny - w Barafu hut nikt nie śpi :) Koledzy z Polski i Kate wyprzedzają nas i po chwili łączą się ze światełkami czołówek poruszających się rytmicznie na stoku. Idziemy wielką grupą, noga za nogą i chyba tylko przewodnikom jest komfortowo. Wspinamy się dość szybko, na tyle że tempo wydaje się być zabójcze dla organizmu pozbawionego odpowiedniej ilości tlenu. Kiedy jednak przystaję by złapać głęboki wdech, widzę w jak ślimaczym tempie poruszamy się do przodu. Pogoda jest świetna, nie ma wiatru, a przejrzystość jest tak dobra, że doskonale widzimy światła Moshi. Jest bardzo zimno. Nasi przewodnicy idą bez plecaków - nie zabrali nawet wody na 11 godziną wyprawę - tak robią chyba tylko zawodowcy ;) Po pierwszych 5 godzinach zaczynamy dostrzegać niedostępność tej góry. Co z tego, że ścieżka jest szeroka i nie trzeba się wspinać? Śnieg skrzypi pod nogami, mróz sprawia, że wszystko skrzy dookoła, a ludzie zataczają się i potykają na prostej drodze. Widzimy kobietę, która wymiotuje podtrzymywana przez dwóch przewodników. Jest w strasznym stanie, a upiorności dodaje jej biała kurtka oświetlona bladym światłem czołówek. Mówią jej, że jest chora i musi zejść na dół, ale ona znajduje w sobie dość mocy żeby wskazać w kierunku szczytu i złowieszczo wyszeptać: "No! I'm going there". Widok jest naprawdę przerażający. Wleczone,półprzytomne zwłoki ostatecznie docierają na szczyt. Dokładnie o 5:17 docieramy do Stella Point. Jest ciemno. Kilka osób podchodzi by nam pogratulować: You made it! - krzyczą i przytulają się szczęśliwi. Ale dla nas to jeszcze nie koniec. Żeby zdobyć najwyższy Peak musimy przejść cały krater, a do wschodu słońca już niedaleko. Jest coraz zimniej. Zamarzają nam rurki od camel bag-ów. Zmęczone płuca odmawiają współpracy po prawie 6 godzinach powolnego marszu. Ja czuję się bardzo dobrze, boli mnie tylko w klatce piersiowej. Dostaję pochwałę od naszego małomównego przewodnika: Jesteś silna jak Simba - mówi z uznaniem, ale ja wiem, że na tej wysokości nie ma żadnych reguł. Równo o 6:00 stajemy w najwyższym punkcie Kilimandżaro. Różowo oświetlony lodowiec powoli ginie w przenikliwej mgle - żadnych widoków ze szczytu, ale to już nikomu nie przeszkadza. Ludzie ściskają się serdecznie i każdy każdemu składa gratulacje. Dokonaliśmy tego, a każdego kosztowało to tyle samo wysiłku! Niezwykłe jest to, że na szczycie znamy niemal każdą osobę - wychodziliśmy razem przez tyle dni, spotykaliśmy się w kolejnych obozach, a teraz dzielimy się radością, że się udało, że to już koniec i wyżej już iść nie trzeba. Kiedy tak gratulujemy sobie nawzajem ogarnia mnie takie wzruszenie, że zaczynam płakać, sama nie wiem czemu. Niespodziewanie okazuje się, że jest to jedna z bardziej wzruszających chwil w moim życiu. Nawet dziś kiedy to piszę szklą mi się oczy :)
Droga powrotna jest ekstazą! Nam się udało i adrenalina krąży we krwi. Pozdrawiamy i dopingujemy nadchodzących ludzi, wyczerpanych, ale wciąż idących do przodu. Niektórzy wyglądają jak Zombie - doświetleni jasnością poranka, powłóczą ledwo nogami, usta sine, palce sine, kiwają się na boki, a wzrok mają lekko błędny, półprzytomny i tylko ręce mają wzdłuż ciała, a nie wyciągnięte przed siebie. Nie ma w tym nic śmiesznego - przecież my też tak wyglądamy!
Do Barafu docieramy o 8:30 - teraz czas mija szybko. Jemy lunch i postanawiamy schodzić niżej. Pogoda pogarsza się i już wiemy, że za 3 godziny znów zacznie padać. Ruszamy o 10:05, Millenium Camp mijamy ok.12, a do Mweki docieramy o 13:00. Zmęczone nogi wreszcie wyskakują z butów, a włożenie lekkich sandałów sprawia, że niemal zapominam jak bardzo bolą mnie stopy. Leje. Wszystko mamy przemoczone, a kemping tonie w błocie. Jemy lunch i postanawiamy schodzić dalej. Przy życiu trzyma mnie myśl o gorącej kąpieli i wielkim, bardzo wygodnym i suchym hotelowym łóżku! Równo o 17:00 wpisujemy się w Mweka Gate i odbieramy nasze certyfikaty. Kierownik Parku składa nam gratulacje i mówi, że niewielu tu wchodzi Polaków, informujemy więc uprzejmie, że jutro będzie o 4 więcej! Do hotelu docieramy o 20:00 witani przez Kierownika, Managera i Kochaną Panią Kelnerkę ze świeżymi sokami z Mango - Dziękujemy Meru Slopes!